wtorek, 24 grudnia 2013

Trójwymiarowo


Istnieje taka obawa, że mogę do świąt ze wszystkim nie zdążyć. Ciasteczka 3D, choinka i trzygodzinne pakowanie prezentów to zaledwie część. Wczoraj wieczorem upiekłam jeszcze trzy pierniki, a za chwilę biorę się za sernik, którego nigdy w życiu jeszcze nie robiłam. Luz.   
Niestety, w międzyczasie okazało się, że pominęłam kilka osób przy planowaniu prezentów. Otóż totalnie nie pomyślałam o mojej kuzynce i jej mężu, którzy będą na naszej 11-osobowej wigilii. Ale absolutnie nie zamierzam już tych zaległości nadrabiać. Trudno.

środa, 11 grudnia 2013

Novy dum

Jak przejdę na emeryturę, to się wyprowadzę do Czech. Do tej pory nauczę się języka czeskiego - bo odkryłam w sobie nowym potencjał w tym zakresie. Będę tam miała mały domek, będę w niedzielę o poranku odśnieżać chodnik przed wejściem. Będę jadła knedliki i popijała śliwowicą. Ewentualnie przeprowadzę się w inne miejsce. Tak czy siak - muszę się do tego już zacząć przygotowywać. 




wtorek, 3 grudnia 2013

Miej serce

Podjęłam próbę umówienia mojej mamy do kardiologa. Ponieważ od wielu miesięcy słyszałam w kardiologicznych poradniach, iż na ten rok to już szans nie ma, ani prywatnie, ani na żaden tam fundusz. I że rejestracja na nowy rok rusza 1 grudnia. Czyli drugiego, bo pierwszy to niedziela. Drugiego dodzwonić się nie można, więc trzeciego - heroicznie, wybieram się na spacer do przychodni. A tam tłumy. Średnia wieku wiadomo jaka. I już miła pani w berecie, która stoi przy drzwiach i wzięła na siebie ciężką rolę społecznego punktu informacyjnego, mówi mi, że muszę pobrać numerek. Pobieram. 163. No to pani w berecie wyjaśnia, że spokojnie mogę pójść do miasta na zakupy i kawę, bo potrwa to na pewno. Zamiast na zakupy, idę do domu na herbatę. Po godzinie wracam do przychodni z książką.
Ale nie czytam. 
Nasłuchuję i obserwuję. 
Panie rejestratorki wywołują raz po raz kolejne numerki. I szybko okazuje się, że nie mam istotnych informacji o skierowaniu mojej mamy. Nie wiem, do którego kardiologa chodziła wcześniej. Nie wiem, kiedy miała ostatnią wizytę. Więc zaczynam do mamy dzwonić z częstotliwością co minutę, a mama uparcie nie odbiera. 
W tym czasie dwie panie obok mnie (biały beret i beżowy beret) opowiadają sobie, co która je na śniadanie. 
Przy drzwiach wejściowych tworzy się już cały komitet społeczno-kolejkowy informujący nowo przybyłych. W ich głosach można wyczuć idealną mieszankę satysfakcji i współczucia. Satysfakcji - bo przecież oni w tej kolejce do kolejki są już o wiele bliżej celu. A współczucia - bo ci nowi będą musieli przejść całą tą tyradę -od numerka do okienka. 
Wchodzi stary, niski, siwy pan - typ wesołka. Uzyskuje informacje od komitetu społecznego. Jedna pani mu mówi "Spokojnie może pan iść na piwo". Wesołek podchwytuje: "Ooo, to pani pójdzie ze mną" - mówi jej. Pani robi iście oburzoną minę, a wesołek zaczyna wędrować między czekającymi. W ręku obowiązkowo dzierży plastikową reklamówkę, co pozwala mu się zbytnio nie wyróżniać z tego tłumku. Luz. 
Za chwilę wpada inny pan. Też bardzo charakterystyczny. No i zaczyna się. Do rejestratorek, głosem raczej podniesionym - że on już wczoraj próbował się tu dodzwonić, że jak to działa. Że owszem, wczoraj to ktoś tu nawet odebrał telefon, ale szybko odłożył słuchawkę. I że jak to właściwie jest z tym rejestrowaniem. Rejestratorka ledwo reaguje. Wymownym teatralnym ruchem ręki prezentuje panu otoczenie. A ten dalej swoje. Ona ucina, że nawet nie zamierza z nim w ten sposób dyskutować. Klasyk. 
Ja w tak zwanym międzyczasie cały czas dzwonię do mojej matki, żeby uzyskać od niej potrzebne informacje. 
134. 135. 136? Nie ma. No to 137. 
 Wpada pan w stylu "ubrałem-się-dziś-na-bogato". Rozgląda się. Komitet mówi mu o numerkach. "Hahaha! To ja dziękuję bardzo" - i gdyby mógł toby jeszcze napluł. Wychodzi. 
Ja nadal dzwonię do mamy. 
151. 152...
Panie rejestratorki mają wielką moc i władzę. Pokorne panie w beretach nawet nie dyskutują. Co odważniejsza, coś tam pod nosem skomentuje, ale raczej ogólnie na służbę zdrowia, niż na rejestratorki. 
159. 160.
Moja mama z konsekwencją godną matki idealnej - nie odbiera.
Spoglądam na zegarek. Siedzę już tak sobie dwie godzinki. 
161. 162. 
I teraz zagadka. W którym momencie moja mama do mnie oddzwania? 
Luz. 

czwartek, 28 listopada 2013

Mikołaja nie będzie

Spędziłam dziś trzy godziny na fotelu dentystycznym. Od 17.20 do 20.25. Cały czas z otwartą buzią. Z jakimś rusztowaniem założonym na żuchwę. Bez możliwości: a) gadania, b) picia, c) jedzenia, d) drapania się po głowie, e) kiwania palcem w bucie, f) sprawdzenia łączności ze światem, g) oddychania, h) kontrolowania czasu, i) dzwonienia do mamy, j) oglądania telewizji. Ba! Nawet radia tam nie było.
Przed wizytą u dentysty poszłam do bankomatu, wyciągnęłam 500 zł. Kalkulowałam tak, że dentysta weźmie 200, no góra 300 zł, więc resztę będę miała już na tak zwane życie. 
Dentysta wziął 600.
Mikołaja w tym roku nie będzie. 

wtorek, 26 listopada 2013

Wiję gniazdko

Już czuję, że urlop będzie za krótki, bo namnożyło mi się różnych domowych zadań. I choć na nowym "m" żyję już osiem miesięcy, to niedoróbek i planów ciągle sporo. 
Dziś - w ramach reklamacji - odwiedził mnie znajomy elektryk. Musiał wymienić oświetlenie podszafkowe w kuchni, które się elegancko poprzepalało (według sprawdzonej żołnierskiej zasady: "co drugi wystąp"). Przy okazji - bo z elektrykiem jak z księdzem - zaczęłam mu się zwierzać z tego, co spędza mi sen z powiek w ostatnim czasie - czyli GDZIE JA PODŁĄCZĘ CHOINKĘ?!
Otóż historia jest to taka, że jak jeszcze remontowałam "m", od głównego majstra usłyszałam hasło-rozkaz - "Gdzie mają być kontakty? Raz-dwa, decyduj, bo nie ma czasu!", jakby to chodziło o podłączenie kroplówki do umierającego organizmu. No to zdecydowałam - tu, tu i tam. Myśląc głównie o tym, gdzie w przyszłości będzie mi wygodniej manewrować odkurzaczem. Zupełnie nie brałam po uwagę tego, że gniazdka mogą być potrzebne jeszcze do czegoś innego, ot chociażby do choinki czy lampki. Luz. Takie rzeczy wyszły z czasem. 
Byłam przekonana, że decyzja o lokalizacji gniazdek jest już świętością. Trudno - źle zdecydowałam, to do końca życia będę teraz ponosić tego konsekwencje i spijać to piwo, którego sama sobie nawarzyłam. 
Okazuje się jednak, że aż tak źle nie jest. Elektryk popatrzył, zaśmiał się pod nosem ("Eeee, co się nie da!? Da się!") i zapowiedział, że mi gniazdka dorobi. 
Ufff. 
Więcej grzechów nie pamiętam. 
Luz.

piątek, 22 listopada 2013

Taki urlop

Miał by urlop w sierpniu, jest w listopadzie. Miała być złota jesień, jest polska jesień. Miał być Neptun, jest Bachus. Miało być aktywnie, jest pasywnie. Miało być wdychanie jodu na plaży, jest wylegiwanie się pod kołdrą. Miało być fajnie, jest ciąg dalszy anginy czy innego czegoś z gardłem. Miała być dziś już druga butelka wina, jest drugi antybiotyk. 
Luz. 

środa, 13 listopada 2013

Po sąsiedzku

Mam na piętrze sąsiadkę - to prawdopodobnie w całej dzielni jedyna osoba oprócz mnie, która nie jest w wieku 65+. Sąsiadka ma małe dzieci - dwóch wesołych chłopców. W ramach sąsiedzkich dobrych stosunków zaprosiła mnie wczoraj na kawę i gry planszowe z udziałem jej synów. Luz. Poszłam z butelką wina, więc kawę już odpuściłyśmy. Wiadomo.
Okazało się, że jestem mistrzem w grze w kury, ale za to w planszówce "grzybobranie" poległam z kretesem, bo w mym koszyku na mecie były cztery muchomory i ani jednego prawdziwka. Luz.
Jak powszechnie wiadomo, jest taka zasada, że jak się idzie w gości i ma być miło i spokojnie, to coś się wydarzyć musi. Rozlałam wino. Na obrus. Jasny. Sąsiadka jest generalnie z tych, co problemów z takich rzeczy nie robią, ale czułam się bardzo dyskomfortowo, że narozrabiałam. Więc pobiegłam szybko na drugą stronę klatki do siebie po vanisha, co to go niedawno kupowałam na potrzeby poplamionej bluzki (podczas obiadu bułka tarta, którą był posypany kalafior, wpadła mi do kieszonki na piersi - i tłusta plama gotowa... luz). A za mną powędrowały dwa krasnale - dzieci sąsiadki.
Ledwo przekroczyli próg mego "m" i jakby intuicyjnie już wiedzieli, że najlepiej to się u mnie skacze i rozrabia po a) mym łóżku w sypialni, b) mej jasnej kanapie w salonie. "Włącz bajki", "Nie masz Mini-Mini?!", "Czemu nie masz gier? Nie kupujesz??? (spore zdziwienie i spojrzenie jak na kosmitkę-socjopatkę)", "Poproszę bananka". Chwilę później resztki banana zostały skutecznie wtarte w moją jasną kanapę, w materacu prawdopodobnie popękały wszystkie sprężyny, a sąsiadka z parteru ogłuchła.
Luz.
Jak ich mama przyszła po nich z informacją, że nalała już wody do wanny i że już czas na kąpiel, to rozpoczął się ryk. Że nie chcą iść, że jeszcze chwilę, że u Mirki jest fajnie. Jakich argumentów użyć, żeby przekonać dwóch zbuntowanych małolatów? Ano takich, że nasze łazienki sąsiadują ze sobą, więc podczas kąpieli będą mogli do mnie stukać przez ścianę.
Podziałało.
Poszli.
Chwilę potem w łazience rozpoczęła się konwersacja alfabetem Morse'a. Luz.

sobota, 9 listopada 2013

Młot

Przy sobocie to człowieka nosi. Nie tylko żeby posprzątać, zrobić przemeblowanie, odkopać stolik spod sterty starych gazet, ale też żeby jeszcze w coś przywalić. Dosłownie. 
Piesza wyprawa do castoramy, prosto na dział młotków. Właśnie tego na wyposażeniu mego mieszkania mi do szczęścia brakowało. Wybieram najmniejszy, najtańszy, ale wyglądający solidnie. Co jak co, ale na młotkach to ja się znam, bo jestem córką stolarza i siostrą mojego brata. Luz. Za pięć złotych kupuję jeszcze dwie paczuszki gwoździ. Pędzę do domu i za wbijanie zabieram się od razu po przekroczeniu progu. 
Z zegarem idzie bez problemu. Bo ściana regipsowa, więc gwoździk wchodzi jak w masło. 
Gorzej z wbijaniem się w ścianę między oknami. Raz - gwóźdź mi się łamie. Dwa - w tę samą dziurkę, to samo. Trzecie podejście musiałoby być już te kilka centymetrów wyżej. 
Piszę sms-a do ciotki, co to mi niedawno opowiadała, jak sama przybijała obrazki do ścian, bo się wujka nie mogła o to doprosić. Ciotka odpisuję "Coś na temat wiem. Powieś coś wyżej - to kolejna dziura". 
Odpuszczam. Umówmy się, że młotek w domu mogę mieć, ale do wbijania gwoździ to się nie nadaję. 


poniedziałek, 4 listopada 2013

Czapka czy beret

Zamówiłam sobie w internecie czapkę do biegania. Taką cienką, z bardzo bogatym opisem pt."oto-najlepsza-na świecie-czapka-do-biegania, a-swą-chwałę-zawdzięcza .... (i tu następuje wyliczanka jej niesamowitych, kosmicznych właściwości)". W sklepie sportowym w mej mieścinie taka czapka kosztuje stówę. Sorry - 99 zł. Powiedziałam panu sprzedawcy, że chyba na łeb upadł. Goły. Bez czapki. Bo stówa za kawałek szmatki, który sam w sobie jest nieatrakcyjny i nie ma nic wspólnego z bikini, to nie dość, że przesada, to również poważna zbrodnia i przestępstwo, na które na bank jest odpowiedni paragraf  w kodeksie karnym. 
Tak czy siak - w sieci było taniej. 
Opowiadam dziś Smazi o tej czapce, myśląc, że jej zaimponuję. 
Smazia to wytrawny biegacz, co to swą przygodę ze sportem zaczął raptem 10 miesięcy temu słowami "Miruś, ale ja nawet kilometra nie przebiegnę", a dziś robi trzy treningi tygodniowo, każdy w liczbie kilometrów takiej, co ma dwie cyfry. Ma za sobą dwa półmaratony z wynikiem zawodowca. Jak rusza, to trudno ją zatrzymać. No. 
Smazia się uśmiecha i mówi, że ona chyba kolejny sezon zimowy będzie trenować w swym niezawodnym... berecie. TAK! Tak! Takim co prawda nie moherowym, ale wełnianym, czarnym, ażurowym. Krótko mówiąc - babcinym. Jakby tego było mało, Smazia która na co dzień nie wyszłaby nawet śmieci wyrzucić bez pełnego makijażu i idealnej fryzury, na biegi chodzi sobie w... rajstopach, na które zakłada obciachowe krótkie spodenki, które zsuwają jej się z każdym krokiem z chudego tyłka. 
Dobrze, że buty chociaż zakłada normalne.

PS A z Gdańska dziś dotarła do mnie koszulka z biegu, w którym nie biegłam. Ale miałam tam swoją reprezentację :) Dzięki, Olciu! 

czwartek, 31 października 2013

Oto lotto

Taka akcja. Miejsce: Moja dzielnia, najbardziej meliniarski sklepik na ulicy. Taki co to czerwononosi panowie dyżurują pod nim z puszkami od 6 rano.
Czas: Wczoraj po pracy.
Akcja: Chcę kupić małą śmietanę. A wiadomo, że po małą śmietanę nie warto biec do biedronki czy carrefoura, bo kupi się WSZYSTKO tylko nie śmietanę.
No ale w sklepiku też jest pokusa. Bo patrzę na maszynę do toto-lotka. I pytam panią sprzedawczynię, czy warto, czy jest akurat może jakaś kumulacja.
Pani sprzedawczyni: "Eee tam. Nie ma. Tylko 2 miliony do wygrania".
Ach... Moja dzielnia.

wtorek, 29 października 2013

Lustereczko, powiedz przecie...

Dawno nie miałam żadnej akcji z autem. 
Otóż tak. Jadę wąską osiedlową dróżką. Z jednej strony blok, z drugiej parking. Ja pomiędzy. A z przeciwka nadjeżdża inny użytkownik tejże drogi. No to ja na wsteczny i staram się skręcić pod blok - tak bardziej w kierunku podziemnego garażu. Uwadze mej jednak umyka barierka metalowa, która stoi tuż obok mojego toru jazdy. Bach! Lusterko. I tu objawia się moje urodzenie w czepku, bo lusterko jedynie się wygina, a nie tłucze. Koleś, który akurat w najbliższym garażu coś dłubał, wyskoczył do mnie i stuka mi jak debil w tylną szybę. - No przecież widzę - mówię mu bezgłośnie. 
Jedynka, ręczny, ruszam. 
Muszę znaleźć sobie inną drogę.

czwartek, 24 października 2013

Cycki

Smazia zaczęła studia podyplomowe. Entuzjazm jej trwa nieprzerwanie od momentu, kiedy się dowiedziała, że się na nie dostała. Studiuje dietetykę, więc będzie mogła wyuczoną teorię wypróbować na mnie. Luz.
Po pierwszych zajęciach na uczelni w mieście na P. okazało się, że na roku jej są same takie lalki, co to tylko torebki od Louis Vuitton i Prady noszą. A Smazia z torebunią ode mnie... Ale znalazła lukę w tym nadętym towarzystwie...
Jak wiadomo, Smazia może mieć (i ma) kompleksy w różnych dziedzinach, ale w jednej jest naprawdę - że tak powiem - mocna.
Otóż na zajęciach Smazia zasiada w ławce, zdejmuje swój pensjonarski płaszczyk. Panna z ławki obok na nią patrzy i mówi. "Ale ty masz cycki! Gdzie robiłaś? I po ile?"
Luz.

środa, 16 października 2013

O emce na trzeźwo

Już tradycją się stało, że raz na jakiś czas po prostu muszę zamieścić jakąś wzmiankę o emce. Generalnie nie oglądam, bo moje wieczory wypełnia aktualnie bieganie. Ale dziś po powrocie z pracy natrafiłam na powtórkę w tv. Luz. 
Najpierw w skrócie. Głębsze refleksje zostawiam na deser. 
Za Chiny pojąć nie mogę, co to za koleś, z którym obecnie - powiedzmy - buja się Kinga. Już pomijam fakt, iż jest to niepotrzebne mącenie w starej sprawdzonej fabule, która opiera się na świętości związku tego Bardziej Sztywnego z Bliźniaków i Kingi. Wiem, że pewnie coś przegapiłam, ale ten koleś i jego dziwny wątek w ogóle się nie klei i jest jakby przekopiowany z innego serialu. Być może kiedyś komuś odpowiedzialnemu za kserowanie scenariuszy dla aktorów coś się pomyliło i pomieszał strony z różnych produkcji - stąd ta postać w emce i jej niespójne historyjki. Tak czy siak - wnioskuję o usunięcie go z serialu - dla dobra wizerunku idealnej, nudnej, polskiej rodziny. 
Kolejna sprawa - równie nudna jak rodzina młodych Zduńskich - fryzura Marty. Zdawać by się mogło, że apogeum beznadziejności (i nieudolności fryzjerów) Marta osiągnęła już jakieś siedem sezonów temu. Niewykluczone, że tym razem ma to związek z jej obniżonym statusem społecznym, jakim niewątpliwie można nazwać posadę adwokata w stołecznej kancelarii. Jako sędzina mogła mieć po prostu beznadziejny kolor włosów - każdy jej to wybaczył. Ale jako adwokat musi mieć dodatkowo na głowie przypaloną trwałą, która pewnie w pierwotnym zamyśle miała być burzą romantycznych, anielskich, odmładzających loków. Ale wyszło jak zwykle.
Tomek. Zdecydowanie powinien dostać medal i puchar oraz tytuł najbardziej cierpliwego, poświęcającego się i najbardziej naiwnego męża, ojca i zięcia roku. Nie dość, że żonka uciekła mu do Ameryki ze swoim byłym i wciska mu jakiś kit, w który ten niemal bezkrytycznie wierzy, to jeszcze brata się z całą rodziną, babcię Mostowiakową zawozi gdzieś na drugi koniec Polski, a do tego jest dzielnym policjantem i niezmordowaną kurą domową (bo przecież nie kogutem). 
Ale do meritum. I tu dziś będzie na poważnie. Bo wstrząsnęło mną nie na żarty.
O podróży babci Mostowiakowej już wspomniałam. Przed tą wyprawą - jak na najprawdziwszą i iście autentyczną Matkę-Polkę (Babcię-Polkę) przystało, babcia Mostowiakowa (f..ck - jak ona ma na imię?!?!) naszykowała swojemu umysłowo i fizycznie zniedołężniałemu mężowi Luckowi jedzenia na dwa najbliższe dni (w kolejnych dniach miała już mu gotować zaprzyjaźniona sklepowa o wątpliwej reputacji). No i oto widzimy jak matka wszystkich Polek, babcia wszystkich polskich wnuków (a szczególnie wnuczek) - używa kostki rosołowej rodem z reklamy do nacierania kurczaka. Dobra. Ja rozumiem lokowanie produktu itd. Ale są jakieś granice przyzwoitości. Niech ta babcia ogląda tę kostkę na sklepowej półce, niech widzi ją u innej gospodyni domowej. Ale czy sama naprawdę musi się posuwać do takiej kuchni w stylu "fast"?
Jakby tego było mało, babcia zajeżdża sobie do sanatorium - fajansiarsko-wypasionego, co to skrzypaczki i kontrabasiści brzdękają do porannej jajecznicy, na bogato rzeźbionym balkonie stoją palmy w doniczkach rodem z Egiptu, a pierwszy sanatoryjny potencjalny narzeczony pojawia się jak na mrugnięcie okiem. Od razu zadzwoniłam do mojej własnej rodzonej matki z pytaniem, czemu ona nigdy do sanatorium nie pojechała - w końcu też ze zdrowiem problemy rozmaite miewa. Matka rozłączyła się zanim skończyłam deklamować pytanie. Widocznie też oglądała ten odcinek emki. 
Świat się kończy. Z tego serialu już nic dobrego nie będzie. 

poniedziałek, 14 października 2013

Skalpel

Nie ma co się dłużej oszukiwać. Kiedy szumnie deklarowałam niejedzenie słodyczy, to prawda jest taka, że stan ten utrzymałam może przez tydzień, góra dwa. Potem już zatriumfowała moja słodyczożercza natura, która nie pozwala mi przejść obojętnie obok ciastka czy czekolady. Żeby się nie zmarnowało. Poza tym za jedzeniem słodyczy przemawiają także względy racjonalne – ot, chociażby to, że cukier dostarcza energii. Luz.
Tak czy siak, ten cukier – w postaci tkanek miękkich – zaczął już intensywnie mi się odkładać tu i ówdzie, co w następstwie prowadziłoby do rychłej wymiany garderoby. A na to już sobie pozwolić nie mogę.
Bez robienia wielkiego halo, ogłaszania tego wszem i wobec całemu światu, zaczęłam sobie biegać. Wiadomo jakim tempem, wiadomo jakie dystanse. Ale liczy się fakt i szczere chęci. I już nawet zaczęło mi to sprawiać przyjemność i cieszyłam się na myśl o kolejnych biegach.
Mały relaksacyjny trening był też zaplanowany na wczoraj. Ale moja biegowa towarzyszka wymiękła, więc dziarsko rzuciłam się na samotne przebieżki. Plan ten nawet by wypalił, gdyby nie to, że nie wzięłam pod uwagę, iż chwilę wcześniej zrobiłam pranie, więc moje mokre biegowe ubranka schły przy grzejniku. A mam ich tylko jeden komplet.
Tyle że spokoju dzięki tej jakże wdzięcznej wymówce wcale nie zaznałam. Myśl o odkładających się w formie koła ratunkowego czekoladek nie pozwoliła mi usiedzieć spokojnie w niedzielne popołudnie na kanapie. W końcu zdecydowałam się wypróbować zamieszczony na jutubie trening słynnej na całą Polskę, Europę, świat i kosmos Bardzo-Szczupłej-Pani. Z trzech zestawów wybrałam ten o najłagodniejszym wymiarze kary - skalpel. Jakbym to oglądała leżąc na kanapie, to na bank uśmiałabym się, bo co to za wymachy śmieszne - jakieś pajacowate podnoszenie rąk i nóg. Żaden to w końcu wysiłek. Człowiek podobne ruchy wykonuje, kiedy sięga po kolejne ciastko.
Ale wystarczyło raz spróbować. I ledwo zacząć...
Po trzech minutach treningu podjęłam decyzję o zmianie dżinsów na legginsy. Po pięciu minutach - postawiłam obok siebie butelkę z wodą. A po dziesięciu - ledwo łapałam oddech. Luz - chciałoby się napisać. Ale mięśnie brzucha (zagubione wcześniej w otchłani czasoprzestrzennej) stały się jakby napięte.
Wniosek jest tylko jeden. Ta Bardzo-Szczupła-Pani to szataaan w czystym wydaniu.

niedziela, 6 października 2013

Kot

Od jakiegoś czasu prześladuje mnie myśl o kocie. Że powinnam sobie sprawić takiego stwora. Analiza argumentów za i przeciw ewidentnie wskazuje na irracjonalność i absurdalność tego pomysłu. Cóż. Mój wiek, stan cywilny i mentalny wskazywałyby jednak, że kot to jakby naturalny etap życia. Ale chociażby ze względów technicznych - w moim "m" nie ma takiego miejsca, w którym mogłaby stać kuweta. A poza tym mogłabym nie przeżyć (ja albo kot...) potencjalnych i prawdopodobnych szkód w postaci podrapanej kanapy czy zapiaszczonej podłogi. 
Ale jak na złość, akurat kiedy taka myśl zakiełkowała mi w głowie, wszyscy znajomi mówią o kotach, przygarniają koty, znajdują koty, wrzucają sweet-kocie focie na fejsa. Epatują kotami. 
Chyba kupię sobie patyczaka. 

wtorek, 1 października 2013

Sztuki. Sztuczki

Idę do apteki po tabletki przeciwbólowe - takie co to się nosi je w torebce na wypadek popołudniowego bólu głowy, tudzież comiesięcznego bólu brzucha. Proszę o coś na paracetamolu. I pani magister farmacji zamiast - jak dawniej - zapytać mnie, czy chcę 10 czy 20 sztuk, to pyta mnie, czy chcę sztuk 50, 100 czy 200. Bo takie opakowania - okazuje się - również są. I jak powszechnie wiadomo, bardziej się opłacają.
Biorę 50.
Będzie co rozdawać na halloween zamiast cukierków.
Luz.

poniedziałek, 30 września 2013

Termin

Myślałam, że tego typu opowieści są raczej spomiędzy bajek wyjęte i tyle mają wspólnego z rzeczywistością, co ja z fizyką atomową. Ale okazuje się, że takie zdarzenia faktycznie mają miejsce. Otóż byłam dziś z moją ciocią-starą-panną (pięć kotów, nieskazitelny porządek w domu, wie o życiu wszystko, a już szczególnie o życiu rodzinnym i wychowywaniu dzieci) w szpitalu, żeby umówić ją na operację kolana. Pominę już milczeniem kolejki (dwie!), w których przyszło nam stać (tyle kul i wózków inwalidzkich, co ludzi w kolejce, brak okna, brak tlenu, plus obowiązkowo miła i przyjazna atmosfera oraz ogólna ludzka życzliwość). Pan ortopeda wyznaczył cioci błyskawiczny - ze względu na fakt iż ciocia nie ma nerki i jest dializowana trzy razy w tygodniu - termin operacji. Luty 2015. Ot, minie jak z bicza strzelił. Powtórzę może to jeszcze raz - LUTY DWA TYSIĄCE PIĘTNAŚCIE. Czyli luz. Wiadomo.

wtorek, 24 września 2013

Przegląd

Jadę na przegląd auta. Pierwszy z moim czynnym udziałem. Panowie męczą mój samochód, robią z nim różne dziwne rzeczy, po czym mówią, że muszę wymienić oświetlenie tablicy rejestracyjnej? - Tylko tyle? - pytam z ogromnym zdziwieniem wymalowanym na twarzy, bo przygotowana byłam na wyliczankę usterek do naprawienia, które powodują drżące trzymanie się za portfel. - Albo aż tyle - odpowiada mi pan diagnostyk. - A czego się pani spodziewała? To przecież toyota! 
Luz. 

środa, 18 września 2013

Durszlak i pies

No dobra. Dostałam sam durszlak. Świeczniki ciotka już sobie darowała. Ale nie byłaby sobą, gdyby nie przyniosła mi czegoś totalnie niepotrzebnego. Tym razem są to a) piękny bieżnik, którego nigdy w życiu na żadnym stole nie rozłożę, b) porcelanowy ptaszek, co to od razu musiałam mu znaleźć godne miejsce do ekspozycji (cóż że po wyjściu cioci ptaszek odfrunął... nie moja wina). Luz. Ale durszlak niczego sobie. Najlepsze jest to, że ciotka z wujkiem przyprowadzili też swojego psa. Luz, że padało i na dworze było mokro. Amik beztrosko wytarzał się na mojej kanapie i pogardził kocim jedzeniem, którym go częstowałam (trzymam je w mieszkaniu na wypadek jakby pod moją kamienicą znów pojawił się miauczący kot... już raz przez takie uporczywe miauczenie straciłam parówki na śniadanie. Od tamtej pory mam w chacie kocią karmę. Luz). 
Przy okazji wyszło na jaw, że chyba znów będzie trzeba pruć ściany w moim "m", co najprawdopodobniej przepłacę zawałem albo przynajmniej ciężką arytmią. 


Pani domu

Godzinę przed wizytą cioci i wujka dostaję sms: "Wolisz śliczny czerwony świecznik, czy durszlak? PILNE". No to odpisuję szybko, że durszlak. Przy czym wiem na sto procent dostanę i jedno, i drugie, bo ciocia przy kasie ostatecznie się namyśli i stwierdzi, że te - dajmy na to - 50 zł za świecznik, to nie majątek i na pewno od tego nie zbiednieje, a mi się przecież na bank przyda. 
I tym samym włącza mi się - nomen omen - czerwone (!) światło. I wyciągam naprędce wszystkie dekoracje i kuchenne gadżety, które dostałam od ciotki na nowe "m". Przynajmniej uniknę tłumaczenia, czemu nie stoją na wierzchu i nie dekorują mi wnętrza. 
Luz.

czwartek, 12 września 2013

Winobranie. Znowu

Szybki, dynamiczny spacer jedną z jarmarcznych alejek, pozwala mi stwierdzić, iż na zielonogórskim Winobraniu można kupić: a) porcelanę z Bolesławca, b) oscypka z Zakopanego, c) bursztyny spod Kołobrzegu, d) winyle z DDR,  e) serwety z Kaszub, f) plakat z Nowego Jorku g) płyty cd prosto z Meksyku. Spotkałam też ubranego na biało marynarza a'la "Gdynia welcome to", ale nie wiem, co sprzedawał, bo otoczony był wianuszkiem pań z trwałą na głowie. 
Już sobie w myślach układałam powyższą wyliczankę winobraniowych pamiątek, kiedy zza filaru (pod filarami) wyłoniła się koleżanka ze studiów, której - słowo daję - nie widziałam 6 lat. Oczywiście miała przygody z pracą zagranicą, ale wróciła i robi ceramikę. Klimat nie mój, ale trochę bardziej winobranowy niż bursztyny czy oscypek. Bo w ofercie Wiktorii są jakieś tam takie różne ceramiczne rzeczy, magnesy na lodówkę i kubki z winnym, ba! zielonogórskim motywem.
Nadzieja umiera ostatnia. 
Luz.

niedziela, 8 września 2013

Wy-bieg

Szatan-Smazik mnie podkusił i zapisał na bieg. Niby nic - dwa i pół kilometra. Czyli tyle, ile teoretycznie osoba niebiegająca może zrobić na zupełnie pierwszym treningu. Niby luz. Ale pod warunkiem, że człowiek wystartuje jak człowiek - czyli swoim tempem, a nie tempem Szatana-Smazika. 
Otóż już na dzień dobry, tuż za startem dostałam takiej zadyszki, że do końca tego 2,5-kilometrowego dystansu nie potrafiłam oddechu wyrównać. I zraziłam się do biegania na długi, długi czas. Fakt - ani razu nie przystanęłam, ani razu nie maszerowałam. Biegłam cały czas. Ale komfortu czy przyjemności nie miałam ani krzty. Całe szczęście, że medale dawali każdemu uczestnikowi, bo inaczej bym tego Smazikowi w życiu nie wybaczyła. 
I jeszcze mała refleksja winobraniowa. Jeśli ktoś mnie jeszcze raz zapyta, czy byłam na winobraniu, to go wyśmieję. Bo gdzie to niby jest to winobranie? RAZ przeszłam przez centrum miasta pośród tych samych od stu lat straganów ze śmierdzącymi mini-pączkami, z pajdami ze smalcem, plastikowymi zabawkami na pięć minut i gaciami. Ani to wino, ani branie. Dziwna idea temu przyświeca. Ja jej w każdym razie nie ogarniam. 
PS Jutro rwanie ósemki.

poniedziałek, 2 września 2013

30 nowości po trzydziestce


  1. Piekę bułki. Sobotnia próba na późne śniadanie wypadła pozytywnie. Być może tajemnica mego sukcesu tkwi w tym, że - nie dysponując specjalnym kuchennym pędzelkiem - do posmarowania bułek na wierzchu roztrzepanym jajkiem użyłam pędzla malarskiego, którym kilka tygodni wcześniej malowałam drewnianą skrzynkę z użyciem farby akrylowej. Luz. Bułki wyszły bez akrylu. 
  2. Rozumiem problemy moich ponadtrzydziestoletnich koleżanek. Zwłaszcza tych, które usilnie przekonywały mnie, że jak się przekroczy tę magiczną granicę z trójką z przodu, to już znacznie trudniej jest zrzucić kilo czy dwa, które występują w nadmiarze w okolicy biodrowej najczęściej (nigdy w cyckach). 
  3. Prowadzę mini-uprawę ziół, które jeszcze nie zwiędły, nie uschły, nie zgniły. 
  4. Używam do prania środka zmiękczającego wodę i gorąco wierzę w to, że dzięki temu moje ubrania są bardziej miękkie, a pralka posłuży mi dłużej. 
  5. Nauczyłam się, że jak wyprane pranie na suszarce wyschnie, to należy je zebrać, poskładać i schować do szafek - przetrzymywanie go na suszarce przez tydzień nic nie daje, bardziej suche już nie będzie.
  6. Naprawdę staram się chodzić spać przed godz. 22.00. W efekcie poranne wstawanie z łóżka trwa nie 45 minut, a zaledwie pół godziny. 
  7. Nauczyłam się robić pierogi. Ruskie i z jagodami. Luz.
  8. Podejmuję próby nauki asertywności (ze względu na marne póki co efekty - wątku nie rozwijam).
  9. Mam w komputerze program antywirusowy. I z niego korzystam. 
  10. Dwa razy upiekłam samodzielnie chleb. I wiem już, ile to wysiłku wymaga, więc na razie nie podejmuję kolejnych prób.
  11. Przekonałam się, że Olcia i ja nie jesteśmy największymi wariatkami, gapami, bujającymi-w-obłokach pannami na świecie. Jest jeszcze Smazia.
  12. Nauczyłam się parkować auto. Na razie przodem.
  13. W planach mam naukę parkowania tyłem.
  14. Porannej kawy nie słodzę cukrem, tylko ksylitolem.
  15. Piję sok pomidorowy... 
  16. ...i jem niektóre czerwone rzeczy, np. botwinkę.
  17. Czytam etykiety produktów spożywczych, które kupuję (oczywiście absolutnie nie oznacza to, że te etykiety rozumiem i że jem tylko zdrowe rzeczy. Po prostu - czytam etykiety... Luz).
  18. Staram się przynajmniej raz w tygodniu dzwonić do mojej 88-letniej babci. 
  19. Zamierzam podjąć drugą próbę zakupu okapu kuchennego, co jednoznacznie świadczy o tym, że zakupy robione przeze mnie są dobrze przemyślane i rozsądne. 
  20. Mam konkretną wizję kolejnych (po zakupie okapu) rzeczy do wykonania - np. zamierzam dać nowe życie fotelom, które podstępnie ukradłam z Moniuszki wraz z wyprowadzką stamtąd (żeby nie było, że jestem złodziejem - w zamian na Moniuszki zostawiłam piękne współczesne fotele rodem z sieci sklepów meblowych Bodzio). Póki co - fotele czekają na nowe życie w poczekalni - czyli szopce na podwórku, której drzwi - z powodu nie otwierania ich przez kilka tygodni  - zarosły dzikim winogronem. Luz.
  21. Planuję prezentami bożonarodzeniowymi zająć się już najlepiej od października, żeby potem nie wpadać w panikę i nie kupować w markecie gotowych zestawów z kosmetykami tudzież koszów ze słodyczami. 
  22. Regularnie chodzę do dentysty. Ba! Za tydzień idę nawet do chirurga stomatologicznego w wiadomym celu.
  23. Jak kupuję gazetę, to nie odkładam jej na stertę przeczytanych, póki jej naprawdę nie przeczytam (30 lat zajęło mi zorientowanie się, że raz odłożona gazeta, do łask już nigdy nie wróci i prędzej stanie się wyściółką do kuchennych szafek czy owijką do talerzy i kubków przy przeprowadzce, niż lekturą).
  24. Piszę wiersze. Albo raczej - rymowanki okolicznościowe. I nawet mi to dobrze idzie. 
  25. Nie pędzę, nie robię dziesięciu rzeczy na raz, nie staram się ogarnąć wszystkiego w jednym czasie i natychmiast (czyt.: oddycham, korzystam z tlenu, nie działam na bezdechu).
  26. W różnych dziedzinach życia zmieniłam/zmieniam swoje priorytety. Jakkolwiek wykrętnie i ogólnikowo to brzmi...
  27. Odkrywam w sobie nowe głębokie pokłady cierpliwości. 
  28. Czasem ta moja cierpliwość się kończy. Zdarza się to bardzo, bardzo rzadko. Ale jak już się zdarza, to jestem bardzo zła. 
  29. Walczę z systemem - np. w takim w postaci dostawcy internetu, który wystawia mi fakturę za usługi, których nie zamawiałam. Uprzejmie koresponduję z dostawcą, uprzejmie go proszę o skorygowanie faktury, ale moje myśli w stosunku do niego uprzejme już nie są. Działa.
  30. Walczę z niewidzialnym wrogiem, który pojawił się nie wiadomo skąd. O wrogu wiem bardzo dużo, ale okazuje się, że taka wiedza przed atakiem nie chroni. Walczę i liczę na to, że wróg się z walki wycofa rakiem.
Tyle z nowości. Reszta po staremu.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Pen(n)e

Z cyklu: Zakładowa stołówka poleca.

Przed moim przyjściem




 
Po moim wyjściu
 
 
 
 


 

niedziela, 18 sierpnia 2013

Ola de la Sol

Odkryłam tajemnicę. Ola jest taka opalona, bo mieszka nad morzem i codziennie zażywa kąpieli słonecznych. W swoim mieszkaniu...

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

OK-ap

Czujność moja uśpiona spowolnionym, acz systematycznym urządzaniem "m", została całkowicie zabita przy akcji "mam-zaoszczędzone-parę-groszy,na-co-by-je-wydać,a-może-na-kuchenny-okap". Zadanie proste. Sklep internetowy. Tam są różne niepotrzebne filtry typu firma, ile metrów sześciennych na godzinę okap ma pochłaniać, jakie ma mieć decybele, ile szerokości, a ile wysokości, a ile głębokości i czy podszafkowy, czy też może teleskopowy, czy ewentualnie kominowy. Bzdura, bzdura, bzdura. Od razu przeszłam do kategorii "kolor" (toż przy zakupie auta też się tym kierowałam i dobrze na tym wyszłam), odhaczyłam "biały" i wio! - do wirtualnej kasy. Okap dotarł po dwóch dniach. Biały? Biały! Luz. Tylko okazało się, że jednak okapy kuchenne mają różne rozmiary i wybrałam nie ten. Całkiem bez sensu, bo uważam, że tego typu sprzęty powinny być raczej uniwersalne. Nikt przecież na przykład kupując żelazko nie sprawdza, ile będzie ono miało centymetrów długości.
Okap już kurierem leci z powrotem do internetowego sklepu... 

piątek, 9 sierpnia 2013

Komplement

Jaki może być największy komplement faceta w stosunku do kobiety? Znacznie większy i poważniejszy niż "ładnie wyglądasz", "ale jesteś szczupła" - których po pierwsze z reguły się nigdy nie słyszy, a po drugie - nawet jak już się słyszy, to wzbudzają wielką nieufność, zwątpienie, wywołują w kobiecie nerwowe poruszenie, ukradkowe zerkanie w lustro i mierzenie w rękach grubości oponki i boczków... Tego typu komplementy w dodatku naruszają i tak wątłe poczucie kobiecej własnej wartości, które - mimo usilnych prób środowisk feministycznych i terapeutycznych grup wsparcia - dają efekt wręcz odwrotny i społecznie nieprzyswajalny.
Komplement, o którym mówię, jest nawet większy niż "ale pyszny obiad dziś ugotowałaś", bo powszechnie wiadomo, że ja na przykład nie gotuję, a jak już - to słyszę co najwyżej "może być", co nie wiadomo w sumie co oznacza, ale najprawdopodobniej należałoby to odczytywać jako "jest szansa, że się nie otruję". Luz.
No dobra. Jaki jest największy komplement wypowiedziany przez faceta?
Taka sytuacja. Baba za kierownicą -  prowadzi auto, facet obok. I niby od niechcenia, bardziej pod nosem, niż do baby mówi o jej motoryzacyjnych umiejętnościach: "Nooo... zrobiłaś postępy".
Luz.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Moja Babcia

Moja Babcia. Lat 88.
1. Lekarka rodzinna przyszła do niej z wizytą domową. "Poplotkowałyśmy sobie, zapaliłyśmy po papierosku, bo mnie poczęstowała takim cienkim, i poszła".
2. "A nacudowali z tymi śmieciami w Polsce. Przecież ja stara nie będę segregowała nitki z igłą!"
3. Babcia opowiada, że jakaś baba w kościele (cytuję) "dała księdzu w pysk", a po mszy jeszcze mu powiedziała "pocałuj mnie w dupę". Komentarz mojej babci: "Inteligencja".

czwartek, 1 sierpnia 2013

Rwanie

Dobra. Po wielu perturbacjach naznaczonych wielkim mym cierpieniem i bólem, mam wreszcie wyznaczony termin rwania zęba. Póki co - biorę antybiotyki.
Już wiem, że ryzyko przy tym rwaniu będzie takie, że a) ułamie mi się korzeń, b) naruszony zostanie ząb obok, c) jeśli korzeń się ułamie, to będzie trzeba CIĄĆ KOŚĆ i nałożyć szwy. Tyle zapamiętałam z opowieści młodego (dla odmiany) pana stomatologa-chirurga. Po tych trzech punktach jego monologu wyłączyłam rejestrowanie, żeby sobie pamięci nie zaśmiecać i nie nakręcać się negatywnie. Luz. Rwać będzie chirurg-junior, syn tego Gargamela. Termin - 2 września. Zaczynam odliczanie.

środa, 31 lipca 2013

Akt chirurgiczny

Już dziś wiem na pewno, że moja historia z chirurgicznym rwaniem zęba będzie miała co najmniej pięć aktów. Na razie nie biorę pod uwagę żadnych powikłań ani komplikacji. Te pięć aktów to jest najbardziej optymistyczny wariant. Mam już foto panoramiczne całej mojej szczęki, na którym uśmiecham się co najmniej szyderczo, żeby nie powiedzieć wręcz, że zabójczo. Batalia z chirurgiem jest jak walka z wiatrakami, bo ja swoje, a on swoje, a wiadomo że on i tak ma racje choćby nie wiem co, a ja to mogę się co najwyżej pokornie podporządkować. Żeby jeszcze dodać smaczku całemu temu spektaklowi, dodam, że ów chirurg ma jakieś - na oko - dziewięćdziesiąt lat, jest cały siwy i pomarszczony, a jak coś powie, to już gorzej niż Gargamel do Smurfów. Luz. Zaciskam zęby (!) i brnę w to dalej.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Jezioro

Po weekendowej szybkiej wyprawie nad jezioro, stwierdzam jednoznacznie, iż pojechałam na wypoczynek skrajnie źle przygotowana. Moje pobieżne obserwacje (bo na wnikliwe zabrakło mi już sił) pozwalają mi stwierdzić, że nad wodę należy jechać wyposażonym w: a) grilla, b) trzy kilo kiełbas, c) skrzynkę piwa - najlepiej z popularnego browaru, d) ryczące dziecko, e) dmuchany materac tudzież ponton, f) zły, awanturniczy nastrój, g) wózek z hipermarketu (jak na zdjęciu), h) akumulator samochodowy (na zdjęciu), i) wyjącego boomboxa (na zdjęciu), j) "12 groszy" Kazika (też na zdjęciu - należy to sobie już wyobrazić). Przy okazji dodać warto, że wspomniany wyżej grill obowiązkowo musi emitować odpowiednią ilość dymu, żeby pokrył on wszystkich plażowiczów rozkoszną zasłoną, jak również żeby unosił się w promieniu kilometra nad jeziorem - aby letnicy z innych plaż to widzieli i czuli.
A ja głupia pojechałam tylko z ręcznikiem i butelką mineralnej.

piątek, 26 lipca 2013

Jak Olcia ze Smazikiem

Wreszcie udało mi się zapoznać Olcię ze Smazią. Jako że Olcia wpadła z niespodziewaną, niezapowiedzianą i dość konspiracyjną wizytą do rodzinnego miasta, nadarzyła się  ku temu okazja. I scenariusz wyglądał dokładnie tak, jak podejrzewałam. Po minucie okazało się, że mają milion wspólnych znajomych, więc zapominając całkowicie o moim istnieniu i nie zauważając już mojego towarzystwa, zaczęły sobie opowiadać historie jakiegoś Jasia, przy czym jedna przez drugą licytowały się na zasadzie "kto ma ciekawszego i bardziej aktualnego newsa". I jak po nitce do kłębka - doszły do całkiem sporej sieci wspólnych znajomych. Ale to mnie w sumie nie dziwi - bo wiadomo jak to na wsi jest. Hit Olciowo-Smazikowy jest taki, że one są praktycznie takie same pod względem: a) nieustępliwego, nieustającego i wiecznego powtarzania tego, że są grube, mimo że wiadomo jakie są, b) wpadania w paranoidalne stany związane z jakim szczegółem ich wyglądu (przykład? Smazia na półmaratonie wystąpiła w pełnym makijażu. To nic, że po przebiegnięciu 21 km efekt był właściwie bardziej niż opłakany - grunt to tapeta. Poza tym na biegowe treningi w cieplejsze dni, kiedy to wiadomo że trzeba założyć jakieś krótkie spodenki czy krótkie leginsy, Smazia PUDRUJE pajączki na nogach PUDREM. No bo przecież powszechnie wiadomo, że każdy by na te pajączki patrzył i wiadomo co by w tym kontekście sobie o Smazi pomyślał. Olci wyczynów to nawet nie warto przypominać. Ja to mam w pamięci jej moniuszkowe numery, które wydawać się mogą śmieszne, ale z częstotliwością "co jeden dzień" ocierały się raczej o tragikomedię lub porządny melodramat. Ot chociażby malowanie na gwałt paznokci tuż przed wyjściem do kina, po czym stwierdzanie że ten kolor JEDNAK NIE PASUJE, zmywanie i malowanie ich od nowa. A nuż ktoś w ciemnym kinie na to zwróci uwagę. Luz.) 
Obawiam się, że jakby Olcia się nie wyprowadziła do Gdańska albo poznałabym Smazię szybciej, to tworzyłybyśmy jakieś obłąkańcze zielonogórskie trio. 
Luz. 

poniedziałek, 15 lipca 2013

Z Watykanu

Czary-mary i od dziś robię chlebek watykański. Kto robił - nie musi dalej czytać. Kto nie robił - temu wyjaśniam. Chlebek watykański to właściwie nie chlebek, a piekielnie słodkie ciasto. Robi się je z zaczynu, który się od kogoś dostaje. Przez sześć dni codziennie się dodaje jakiś składnik. Jest jeden dzień, kiedy nic się nie dodaje, a jedynie się miesza. Luz. Potem gotowe ciasto dzieli się na cztery części - z jednej piekę chleb (...), a trzy rozdaję sąsiadom albo dobrym ludziom (w Watykanie to chyba synonimy... ja jednak rozróżniam dobrych ludzi od sąsiadów). 
I naszły mnie takie przemyślenia, że jeśli w Watykanie żre się takie słodkie dobrocie, to nic dziwnego, że Franciszek tak gromko wzywa do ubóstwa. Toż ten chlebek to rozpusta i przepych w czystej postaci. Tak czy siak, legenda głosi, że piecze się to tylko raz w życiu, więc mimo iż od miesiąca nie jem słodyczy, to pomyślałam sobie, że skoro zaczyn już dostałam, to odbębnię ten chlebek i do końca życia będę miała spokój. 
Amen.

niedziela, 30 czerwca 2013

Refleksja przy kasie

Niedzielny poranek. Dziwny i niewytłumaczalny ból głowy, bo wczoraj z napojów alkoholowych to spożywałam tylko wino w ilości dwa łyki. Słowo daję. No ale główka boli, a tabletek na chacie nie ma. Wszystkie małe sklepiki wokół nieczynne, więc po proszki można się co najwyżej wybrać do osiedlowego marketu. Luz. Idę. 
W ręce trzymam tylko ibuprom i "Wyborczą". Przede mną w kasie z sześć osób. Przy czym ostatnia (przede mną) to biały napakowany dres z białą z daszkiem czapeczką i stylowymi na niej nałożonymi przeciwsłonecznymi okularami. Na taśmę wykłada prawdopodobnie cały sklepowy asortyment. 
A główka boli. 
Dres się gimnastykuje ze swoim towarem. Zapełnia taśmę, dyskutuje z kasjerką. Myślę sobie - w pyskówkę, co by się pospieszył, to się nie ma co z takim wdawać, bo nie zrozumie. Więc w tej mojej bezsilności jedynie teatralnie przewracam oczami, co i tak wiem, że w sumie to ani dres, ani kasjerka tego nie zauważą tego, ani nie skumają. Ta mu mówi, że "196 zł proszę", ten, że "Co? 96? Jakby było 96, tobym jeszcze zawrócił i towaru nabrał" - wiadomo jakim dresiarskim tonem. Kasjerka na to, że "tak dobrze to nie ma", a dres, że "Jakoś byśmy się dogadali". I już żeby dopełnić filmowego scenariusza, ona komentuje tylko zalotnie (z wyuczoną w dyskotece gracją) "No nie wiem, nie wiem". 
A główka boli...
Moja kolej. Pani kasjerka kasuje "Wyborczą". Już chwyta za ibuprom. - Piiik-piiik-piiik - słyszę. 
Tylko mi mogło się to zdarzyć. Tylko w takich okolicznościach. Tylko po dresie, ale przed ibupromem.
Skończył się papier w kasie fiskalnej.
Luz. 

sobota, 22 czerwca 2013

Na zakwasie

Wyszły dwa. Ten większy jakby trochę gorzej, ale oba jadalne. Na zakwasie, żytnie. Mam wrażenie, że ich pieczenie trwało cały tydzień. I w sumie zakwas tyle właśnie się robił. Zaczyn - całą noc. Pieczenie - pół soboty.
Ale było warto.

czwartek, 20 czerwca 2013

Na zdrowie

Pół Zielonej Góry i cały Babimost postawiłam na nogi z powodu mojej zaplanowanej wizyty u chirurga stomatologicznego. Od zwykłego dentysty mam skierowanie na usunięcie ósemki. Mam świadomość, co to oznacza, bo Bro miał usuwane wszystkie cztery zęby - bądź co bądź - mądrości. Za każdym razem przechodził katusze. Antybiotyki, opuchlizna, stany zapalne, cuda na kiju. Dziś zapytał mnie tylko - "A góra czy dół?". No dół. "Noooo, to współczuję", po czym gładko przeszedł do opisywania tego, co mnie czeka już po zabiegu. 1. że jeść nie będę nic przez tydzień, 2. jak już coś uda mi się zjeść, to tylko przez słomkę i najpewniej będzie to tylko płynna kaszka, 3. że zwykłe tabletki przeciwbólowe i tak mi nie pomogą, więc muszę zdobyć receptę na silniejsze, 4. że będę musiała paszczę płukać szałwią, 5. że będę miała taki szczękościsk, że od razu mam zapomnieć o chodzeniu do pracy, nie mówiąc już o tym, że najpewniej to wcale nie wylezę z łóżka, bo będę jeszcze uroczo opuchnięta.
Do chirurga przyczłapałam się pełna najczarniejszych myśli. W rękach jedynie miętoliłam paczkę chusteczek. A pan chirurg popatrzył, popatrzył, pomyślał, w kalendarzu kartki poprzerzucał i kazał wrócić w sierpniu. Luz.
Druga sprawa. Ostatnio wyszły mi słabe wyniki cytologii. Na tyle słabe, że jest w nich sformułowanie "stadium przednowotworowe", ale też na tyle dobre, że jest to poprzedzone przymiotnikiem "wczesne". Więc luz. Procedura jest jasna. Po alarmującym liście poleconym z przychodni, umówiłam się na kolejną wizytę i dostałam skierowanie na dalsze szczegółowe badania, ale generalnie wiadomo, że na tym etapie zagrożenia żadnego nie ma, bo to jest stuprocentowo wyleczalne. Ale tak na wszelki wypadek - znając ludzką (kobiecą) naturę i pokrętne (kobiece) myślenie na temat badań profilaktycznych - bezczelnie i z premedytacją pytam każdą koleżankę, kiedy ostatnio robiła cytologię. Dziś przy okazji prawno-karnej debaty telefonicznej trafiło na Majkę. Już w głosie jej słyszałam lekkie zawahanie przy deklaracji, że "rok czy dwa lata temu". Ale zgrabnie zakończyłam rozmowę nakazując Majce jak najszybsze do lekarza się umówienie. Luz.
Za godzinę dzwoni Kalina. Mówi, że praca w redakcji jest sparaliżowana, robienie gazety leży. Majka wpadła w taki popłoch, że już niemal się do trumny kładzie. I że gada tylko o tym. Więc mam do niej zadzwonić i wytłumaczyć jak dziecku cały proces popadania w chorobę na "r". Cóż. Łatwo nie było. Ale obiecała, że zamiast siać niepotrzebny zamęt, na badania jednak (dla odmiany) pójdzie.
Luz.

niedziela, 16 czerwca 2013

Głusza

Weekend na wsi w głuszy, którą zakłóca jedynie muuuczenie krów, a ubarwia ptasi świergot. Prawie nauczyłam się jeździć traktorem i przekonałam się, że nigdy w życiu nie zostanę trenerem psów. Za to niebawem upiekę własny chleb na zakwasie.

środa, 12 czerwca 2013

Ironia losu

Lekarka zabroniła mi jedzenia cukru i słodyczy. Wprawdzie z innych powodów niż te wcześniej wymieniane przeze mnie, ale efekt jest... jakby lepszy. Jestem po pierwszym dniu bez cukru. W ramach rekompensaty wcinam ksylitol. Na razie luz.
Na razie.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Ale jak?

O diecie wprawdzie już pisałam, ale było to raczej w formie żartu. Tym razem jednak nie jest mi do śmiechu. Zaczynam się odchudzać. Plan jest poważny, a przy poniedziałku - jeszcze ambitny. Waga już jakiś czas temu przekroczyła liczbę, która stanowi czerwoną linię alarmową, poniżej której wszystko jest dozwolone, ale już powyżej - uruchamia się program awaryjny. 
Winą za ten mój stan umysłu obarczam głównie nową moją szafę, która jest wyposażona w potężne lustro. A ono - zupełnie odwrotnie niż to było w "Królewnie Śnieżce" - nie kłamie. Prawdę mówi co rano. Szczególnie zanim się ubiorę. I szczególnie na uda moje i tyłek spogląda. 
Do tej pory nie działały na mnie nawet męskie podprogowe podpowiedzi umieszczane w damsko-męskich rozmowach (NA PRZYKŁAD - taki dialog - Kobieta: "Eeeej, a Angelina nie ma cycków, A JA MAM", Mężczyzna: "Angelina nie ma też wielkiego tyłka"), którymi raczej się nie przejmowałam, a wręcz - brałam je dotąd za typowy objaw męskiej złośliwości. 
Ale żarty naprawdę się skończyły. 
Że z dietą, rygorem, postanowieniami i żelaznymi zasadami odchudzania to wiadomo jak bywa, zaczynam od drobiazgów. 
1. Przestaję zaglądać w internecie na moją ulubioną stronę z wypiekami. Odlajkowuję tę stronę na fejsie (hejtuję?) i usuwam androidową aplikację z telefonu - aby nie mieć dostępu do przepisów i pokus. A przepisy ostatnio, przyznaję, coraz lepsze. Takie letnie, owocowe, pachnące... O owocach to wiadomo, że nie tuczą jak czekolada i lepiej je jeść niż nie jeść. A taki owoc w cieście, np. w muffince, nadal przecież jest owocem. I zjeść go należy...  Dobra. Postanowienie nr 1 jeszcze przemyślę. 
2. Zaczynam biegać. Od legendarnego już, osławionego nawet w mediach, udziału mego i Olci w półmaratonie minęły dwa lata i od tamtej pory raz na jakiś czas do biegania wracam. W gadaniu głównie. Raz mi się zdarzyło pobiec z Olcią całe trzy kilometry w Gdańsku, raz mi się zdarzyło zaprowadzić Smazię na trening, raz zrealizowałam odwieczne moje i Aury postanowienie. I tyle. Wspomnienie - bądź co bądź - twardych i umięśnionych pośladków, które towarzyszyły półmaratonowym wyczynom, robi się coraz bardziej mgliste, odległe i - cóż - rozlazłe. 
Chociaż tak na dobrą sprawę, czy konkretnie w bieganie pójdę (pobiegnę), to jeszcze nie wiem. Może postawię na inną aktywność fizyczną, tylko jeszcze nie wiem, na jaką. 
3. Ograniczam słodycze. Staram się zastępować je czymś innym, zdrowym. Jak jeszcze mieszkałam z Olcią na Moniuszki, to ona raz na jakiś czas wpadała w absolutny szał i przez dobre dwa dni (bo tyle zwykle trwa się przy postanowieniach) obierała i kroiła namiętnie kilogramy marchewek, które następnie - przy odgłosach burczenia w żołądku - zjadała, popisując się przy tym swoją odchudzeniową zaciętością. 
Co do marchewek - to mam wątpliwości, czy są odpowiednie na zastąpienie nimi słodyczy. Tak szczerze mówiąc, to uważam, że najlepszym substytutem czekolady i cukierków są moje pieczone własnoręcznie ciastka owsiane. Czyli wracam do punktu nr 1... 

niedziela, 9 czerwca 2013

Niedzielne inspiracje

Pierogi

Może wydać się to śmieszne, ale w trakcie nauki najtrudniejsze dla mnie okazało się... wykrawanie pierogowych kółek z ciasta. Mama nie robi tego szklanką, tylko specjalnym plastikowym urządzeniem, które w następnym etapie służy jej do sklejania pierogów. I z tym właśnie nie mogłam sobie poradzić. Ale tak poza tym, uważam, że lekcja zakończyła się sukcesem. Kiedy jeszcze dwa tygodnie temu snułyśmy z mamą wizję wspólnego lepienia, mama mówiła coś o tym, że ulepimy z 60 sztuk, co wydawało mi się ilością nieprawdopodobną i astronomiczną. Tymczasem jakoś tak wyszło przypadkiem, że farszu zrobiłyśmy dużo, ciasta też dużo i sztuk nie 60, a 160... Pół zamrażarki mojej, która dotąd mroziła powietrze, wypełniają podzielone już na porcje (po 10 sztuk) pierogi! Lalala! I tak sobie myślę, że skoro dla mnie to już żadna filozofia, to na luzie zrobię - póki sezon trwa - małą porcyjkę z truskawkami. 
Ale żeby nie było, że wszystko szło tak lekko. Mama na dzień dobry skrytykowała niektóre elementy mojego wyposażenia kuchennego. Dużym minusem był brak dużej miski. Oczywiście - mimo że byłyśmy po porządnych zakupach w tesko - musiałam drugi raz lecieć do mojego dzielnicowego marketu. Mama skrytykowała mnie też za mój pieprz w młynku. Po pierwsze - śmiesznie mała ilość jak na jej pierogowe ambicje, po drugie - za dużo z tym zabawy. Musiałam nabyć po prostu pakę zmielonego pieprzu, którego mama potem nie żałowała przy doprawianiu ruskiego farszu. I w sumie kiedy usłyszałam "To teraz ty ugniataj ciasto", to spodziewałam się kolejnej fali krytyki. Jednym okiem zerkałam na ugniatane moimi rękoma ciasto, drugim - na mamę. "Co, nie możesz na to patrzeć, jak mi słabo idzie?" - zapytałam w końcu. "A mnie to ani grzeje, ani ziębi. Ugniataj" - usłyszałam w odpowiedzi". Jakoś poszło. Luz. 





piątek, 7 czerwca 2013

Kulinarnie

Nadszedł wreszcie ten czas, żeby posiąść tajemną wiedzę, przed którą dotąd się broniłam, ale raczej z powodu lenistwa, niż ze strachu przed tajemnicą. Jestem gotowa. Jestem nastawiona na spektakularny sukces. A jak się uda, to już nie będzie na mnie mocnych. 
Mama jutro uczy mnie robić pierogi. 
Oczywiście lekcja w wersji classic - czyli ruskie. Ale spróbujemy też eksperymentalnie z farszem szpinakowym, które ma już być raczej moją domeną. Tak czy siak - nie tylko zamierzam posiąść wiedzę, ale też napełnić lodówkę porządnymi zapasami. 
A skoro już w temacie kulinarnym jestem, to postanowiłam, że przechodzę na dietę. Nie wiem jeszcze na jaką, ale to nieistotne (najpewniej pierogową...). W ub. niedzielę szatan mnie namówił do złego. Skorzystałam z szarlatańskiej usługi pomiaru tłuszczu w organizmie. Wiem, wiem, kiedyś już o tym było, ale widocznie nie uczę się na własnych błędach. Otóż pomiar wykazał, iż rzekomo mam 16 kg w swoim ciele. Gdzie? Wiadomo powszechnie, że raczej nie w cyckach. No dobra - może nie warto drążyć, gdzie to 16 kilo się podstępnie ukrywa. Grunt, że potrafię z tego przykrego i traumatycznego doświadczenia wyciągnąć wnioski na przyszłość. Więcej na takie pomiary się nie pokuszę. 

niedziela, 26 maja 2013

Szafa

Olcia z samego rana zrugała mnie przez telefon za to, że nie wrzuciłam na bloga mojej nowej szafy i łóżka, które od piątku panoszą się dumnie w sypialni. Ale chyba doszłam do wniosku, że kolejny odcinek  z cyklu "Remont i urządzanie" będzie taką samą przesadą, jak mówienie o pogodzie. Nuda. Ale ok, odnotuję - szafa jest ogromna, łóżko jest wygodne. Amen. A kto chce popodziwiać - zapraszam na wizję lokalną na żywo. 

środa, 22 maja 2013

Alarm

Co się może wydarzyć w mieszkaniu, kiedy człowiek czeka na Dzielnego Strażaka i Matkę Polkę? Oczywiście - tylko pożar. Albo przynajmniej stan przedpożarowy. Żeby przyjąć gości godnie, postanowiłam upiec dla nich ciasto. Nie jakieś tam ciasteczka owsiane, co to wiadomo, że przepis jest sprawdzony i pewny i żadną siłą zepsuć się go nie da. Nie jakieś tam muffiny, które przygotowuje się w jakieś pięć minut, a piecze niewiele dłużej. Ale porządne pachnące ciasto z malinami. Że świeżych nie ma - kupiłam mrożone. I stąd prawdopodobnie moje pożarowe kłopoty. Zaglądam do pieca, a tu dym i siwo. Otwieram, a tu smród niemiłosierny. Coś się jara... Ciasto siedzi w piecu już 45 minut i nadal jest SUROWE, mimo że powinnam je już w sumie wyciągać... Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale wszystko wskazuje na to, że poniosłam piekarniczo-cukierniczą porażkę...
Tylko czym ja gości poczęstuję??! 

sobota, 18 maja 2013

Jedziemy!

Mijamy rzepakowe pola, mazurskie jeziora i lasy. I nadziwić się nie możemy jak jest pięknie.

Niby Gdańsk

Niby jestem w Gdańsku, a gnam dziś z Olcią do Warszawy. Pokrętna to historia na temat jej auta, awarii i naprawy. W każdym razie dziś jedziemy to jej auto ze stolicy odebrać.
Wczoraj - dzień nad morzem. Okazuje się, że słońce tu jest takie podstępne, że niepostrzeżenie podczas kopania dziur w piasku na plaży, może spalić człowiekowi kark (ja), tudzież zewnętrzne strony łydek (Aura), ewentualnie całą czaszkę, pozostawiając białe paski po okularach (Iwo). Luz. Oczywiście zero balsamu z filtrem, no bo kto by pomyślał, że słońce potrafi takie triki poczyniać. Dziś już trochę lepiej, ale wczoraj wieczorem umieraliśmy.
PS Kopanie dziur w piachu to najlepsza zabawa, jaką sobie człowiek może zafundować w Trójmieście. Można dokopać się do wody (morza) i z mokrego piachu zbudować żółwia dla Oli. Luz.

piątek, 17 maja 2013

U Olci

Mało brakowało, a nie dotarłabym do Olci wcale. Ale jestem. I ekipa też jest. Za nami nocna podróż pełna absurdalnych opowieści.
Olci mieszkanko wygląda jakby miało ze sto metrów kwadratowych. Osiedle z gatunku ol-inkluzif. Tymczasem sama gospodyni pognała o poranku do pracy pozostawiając nas na pastwę losu. Luz.

niedziela, 12 maja 2013

Muffinki

Miało dziś być ciasto drożdżowe z rabarbarem. Ale gdzie tu w niedzielę znaleźć rabarbar... Więc jest wypiek zastępczy, już wypróbowany, sprawdzony i pewny. Muffinki czekoladowe. Tylko 12 sztuk, więc do jutra ich nie będzie. 




Zwiedzanie

Olcia i ja należymy do tego gatunku, co to zwykle z technologią jest raczej na bakier. Akurat mój rozwój pod względem korzystania z dobrodziejstw nowoczesności zakończył się na znajomości obsługi żelazka. To nic, że zawsze szczegółowo czytam wszystkie instrukcje obsługi. Nie znam tej całej dziwnej technologicznej nomenklatury. Ludzie, którzy używają słów "bekap", "torent", czy "pliki kukis", są dla mnie nadludźmi, bo dla mnie to są pojęcia nie do ogarnięcia. Na swoim własnym komputerze niewiele sama umiem zrobić, żeby o niego należycie zadbać. Wiem, że czasem trzeba robić coś takiego jak defragmentacja dysku - i to o dziwo nawet potrafię uruchomić, ale już żebym miała wyjaśnić, jaki jest tego cel, to niekoniecznie. Wyuczyłam się na pamięć kilku niezbędnych czynności na tablecie, ale jestem przekonana, że nawet w połowie nie wykorzystuję jego funkcji i możliwości. Może Olcia z racji swego fachu jest trochę bardziej ogarnięta ode mnie komputerowo, ale już na przykład komórkowo - nie. 
Tymczasem wczoraj dokonałyśmy odkrycia na miarę Kolumba. Niby wiedziałyśmy już wcześniej do czego służy skype, ale wiadomo jak to z nami jest - nie korzystałyśmy. I niby jesteśmy w stałym kontakcie, bo robimy sobie codziennie wieczorem co najmniej półgodzinne telefoniczne narady...  A że z urządzaniem mieszkań naszych idziemy prawie łeb w łeb (web w web...), to i u Olci na nowym "m" zawitał internet. A wraz z nim - doszło do instalacji skype'a na kompie. Oj, namęczyła się Olcia przy tym okrutnie ("Mircia, co ja teraz mam kliknąć? Mircia, jaką ja mam nazwę użytkownika?"), ale w końcu jakoś poszło. Więc rozpoczęłyśmy wielkie zwiedzanie. Z tabletem w dłoni oprowadziłam Olcię po moim "m" - niczym po muzeum. Ona zdążyła mi pokazać jedynie swoją kuchnię, bo goście prawdziwi stali już w jej progu. Ale z dobrodziejstw takiej wizualnej technologii będziemy teraz korzystać. Luzzz. Mam nadzieję, że dziś znów zawitam w Gdańsku! 

piątek, 10 maja 2013

Dzień czekolady

Przychodzę rano do pracy, a tu na biurku leży czekolada. No tak. Zabroniłam wczoraj Justynie przynoszenia do pracy drożdżówek, więc posłusznie polecenie wykonała... I zastąpiła słodkie bułki słodką tabliczką. Luz.
Siedzimy sobie spokojnie i dzielnie pracujemy. Aż tu do pokoju wparowuje sekretarka. Z wielką tacą pełną czekolad Milki (z nadzieniem truskawkowym i wiśniowym). I mówi, że dla każdej jest jedna sztuka, bo to prezent z jakiejś tam okazji od naszej pani dyrektor. Luz.
Dalej sobie spokojnie pracujemy. A do pokoju wchodzi 82-letni gość, zaprzyjaźniony miły pan. W rękach dzierży tabliczkę. Gorzką - 90 proc. kakao. Częstuje się jedną kostką, resztę nam zostawia. Luz.
Dzwoni do mnie koleżanka z urzędu, dość ważna osobowość. - Oho - myślę sobie - zaraz mnie za coś zruga albo wyda mi jakieś superpolecenie. Idę, wchodzę do jej pokoju. A ona z szafki wyciąga czekoladę. - To dla ciebie - mówi. Okazuje się, że tę czekoladę przekazała dla mnie pewna pani, której kiedyś wyświadczyłam przysługę. 
Siedzę sobie w domu i robię ten wpis. Przychodzą chłopcy. I co niosą? 

wtorek, 7 maja 2013

On-line in the kitchen

Dobra. Miałam trochę zaległości, ale zaczynam nadrabiać. Mogę - bo wreszcie pod strzechę moją trafił internet. Więc po raz pierwszy odkąd mieszkam w nowym "m" odpaliłam swój stary komputer. 
Hit dnia (właściwie dwóch ostatnich dni) jest taki, że MAM WRESZCIE KUCHNIĘ. I z niczego się jeszcze tak nie cieszyłam jak właśnie z tego kącika. Kuchnia jest dokładnie taka, jak sobie wymyśliłam, a nawet lepsza, bo rozwiązał się problem suszarki. Sprytni panowie monterzy zrobili mi suszarkę (zwaną przez nich ociekarką) w szafce nad zlewem. Dodatkowo okazało się, że moje obawy o to, że mi w kuchni nie wystarczy miejsca na gary, blendery, talerze i miski,  były nieuzasadnione, bo mam trzy niestandardowe szafy, które są tak głębokie, że nawet ja bym się w nich zmieściła dodatkowo, a co dopiero naczynia. LUZ - dosłownie. 

sobota, 27 kwietnia 2013

Suszarka do naczyń

Kolejny powód do bezsenności. Nie sztuka jest zrobić remont w mieszkaniu, wysadzić w powietrze wszystkie ściany, postawić nowe, zmienić podłogę, wybrać farbę, nowe drzwi i kafle. Sztuka jest zamieszkać i jako tako się urządzić. Zwłaszcza jak wizja ułożona misternie w głowie rozjeżdża się z tym, co można znaleźć w sklepach. 
Banał z pozoru. Szukam suszarki do naczyń. Generalnie po wstępnym rekonesansie sklepowo-internetowym mogę śmiało stwierdzić, że suszarki do naczyń dzielą się na trzy typy. 1. Zwykłe plastikowe, co kosztują nie więcej niż 5 zł, jak kosztują więcej, to człowiek już przepłaca. 2. Zwykłe druciane, co kosztują nie więcej niż 30 zł, jak więcej - to przepłacam. Tego typu suszarek w sklepach jest najwięcej. 3. Dizajnerskie, wymyślne, co to nie wiadomo gdzie na nich położyć talerz, a gdzie kubek, bo o garnku czy patelni to już można zapomnieć. Kosztują 200 zł lub więcej, a cena ma się tu nijak do praktycznego zastosowania. Grunt to dizajn. 
Moje oczekiwania wobec suszarki są skromne - że się nie będzie rzucać w oczy, że będzie praktyczna, ale nie tandetna. No i że się przy jej kupnie nie zrujnuję, bo przede mną innych wydatków jeszcze sporo. 
I w sklepach takiej właśnie suszarki nie ma. 

wtorek, 16 kwietnia 2013

U-sprzętowienie

Przeszłam do kolejnego etapu. Kupuję sprzęty AGD. W postaci lodówki, pralki, piekarnika i płyty. O ile z lodówką i pralką poszło w miarę gładko, to z piekarnikiem już nie była taka prosta sprawa. Raz że nigdzie w mieście, ani nawet www całym internecie nie było takiego piekarnika, jak chciałam. Dwa - że takie sprzęty pod zabudowę mają takie widełki cenowe, że można zgłupieć. Ostatecznie zalazłam JEDNĄ. Oczywiście kupiłam. Luz. Przede mną jeszcze jeden stresujący zakup, który od jakiegoś czasu już przyprawia mnie o ból głowy - zlew kuchenny i to całe kranowo-syfonowe badziewie. Nie wiem dlaczego, ale nie opuszcza mnie przekonanie, że taki zlew to jest znacznie trudniej kupić niż taką na przykład pralkę. I bynajmniej nie dlatego, że nie ma wyboru w sklepach. Wybór właśnie jest. Ale na co się zdecydować?

wtorek, 9 kwietnia 2013

Emka

Uwaga. Pierwszy raz od stu tysięcy lat oglądałam dziś emkę. Okazuje się, że w moim nowym 'm' Dwójka całkiem dobrze odbiera, co od czasu ucyfrowienia telewizji na Moniuszki było fikcją. Tuż przed emisją zadzwoniłam do Olci. A ta od razu mnie uprzedziła, iż czeka mnie spory szok. I cóż - uprzedzić mnie zdołała zaledwie o części rewolucyjnych zmian.
1. Jak zobaczyłam scenografię towarzyszącą Marcie, to pomyślałam, że Andrzej kupił jej nowe mieszkanie. Ale szybko wyszło na jaw, że po prostu zrobiła remont, czego wściekle zazdrości jej Małgosia. Tej z kolei scenarzyści dali do odegrania scenkę promującą kredyty na remont. Luz - ja już mam to za sobą.
2. Ten bardziej obrotny z bliźniaków ma już siedemdziesiątą ósmą w życiu narzeczoną. Do Muchy nie wrócił, za to dalej szuka szczęścia u przypadkowych panienek. Po Teresie, Oli, Madzi, Sylwii, Tej Ładnej Jego Żonie Co Nie Wiem Jak Miała Na Imię i setce innych panien, którch już pewnie nawet sam Bliźniak nie pamięta, swoje pięć minut ma jakaś Iza. Swoją drogą - na podstwie wątku jego romansów można by zrobić już jakiś teleturniej i z powodzeniem wymyślić pytania na cały sezon.
Hitem oglądanego przeze mnie dziś odcinka emki było odwołanie się do prawdziwej literatury - Bliźniak porównał swoją i Madzi znajomość do "Miłości w czasach zarazy" Marqueza... LUZ.
3. Jeszcze raz Marta, bo nie wytrzymam. I tu z Olcią moją mam rozbieżne opinie. Może i ktoś od wizerunku serialowych postaci chciał nadać Marcie nowego, świeżego wyglądu, ale totalnie mu to nie wyszło. Włosy niby w artystycznym nieładzie, ale jakby niedorobione, jakby zapomniała je rozczesać po umyciu... Ubrania też jakby nowe, ale wybierane do odcinka na zasadzie "ubierzmy ją już w cokolwiek, byleby goła nie biegała po planie zdjęciowym".
4. Ola mówi, że pan Moskwa zwany w emce Arturem rozwodzi się z Marysią. A to już całkowicie zaburza mój światopogląd i przyprawia o utratę wiary w niezłomne serialowe pary. NO KAŻDY, TYLKO NIE ONI!!! Kto to w ogóle wymyślił? Naprawdę aż takie nudy były w serialu, że trzeba było rozdzielać jedyną świętą rodzinę??? Cóż, może to i lepiej, że taką przerwę w oglądaniu miałam - zaoszczędziłam sobie sporo nerwów. Już wystarczająco wulgarne były dziś sceny jak Artur podrywa jakąś blond długonogą piękność. Biedna Marysia!!! (a swoją drogą - gdzie ona się podziewa?)
5. Ni stąd ni zowąd Andrzej ma syna. A ten syn nie wie, że jest jego synem. To bez kometarza. Stary serialowy motyw rodem z Ameryki Południowej.
Z emkowego szoku długo się będę chyba otrząsać. Następny taki seans planuję za rok.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Bankowo, bojowo

Wiedziałam, że lekko nie będzie. Ale że przy okaji całkowicie amatorsko i bez klasy, czy chociażby odrobiny nabytych zapewne na licznych kursach i szkolenich kompetencji... na to już nie byłam przygotowana. Otóż wybrałam się dziś do banku w celu zlikwidowania mojego starego konta. Konto nie jest mi już do niczego potrzebne, bo 1.mam inne, które muszę mieć, 2.to stare generowało potężne koszty - 10 zł miesięcznie, co rocznie daje 120 zł, a to już tyle co jedna dziesiąta pralki (której nie mam...). To stare konto zakładałam za czasów studenckich na potrzeby stypendium naukowego (było się kujonem...), a potem tak przez lata nie mogłam się zebrać, żeby zmienić bank. Aż do dziś.
Oczywiście pani w banku zbladła na wieść o celu mojej w banku wizyty. Ta sama pani, która regularnie dzwoniła do mnie oferując a to karty kredytowe, a to atrakcyjne ubezpieczenie  torebki (słowo daję), a to jakąś pożyczkę. Z żadnej z ofert nigdy nie skorzystałam, ale pani zawsze była miła. Dziś nie.
Po pierwsze - co mnie najbardziej oburza i trąci totalnym brakiem profesjonalizmu - trwało to wszystko 40 minut. Po drugie - pani była gotowa się rozpłakać, byleby tylko mnie odwieść od mojego pomysłu. Podsuwała mi w tym celu pod nos ulotki z Chuckiem Norrisem, ale sumie nie była w stanie nic merytorycznego, czy atrakcyjnego mi zaproponować. W pewnym momencie przerwała te wszystkie swoje chaotyczne czynności, popatrzyła mi głęboko w oczy i próbowała zastosować mieszankę metod "na straszaka" + "na litość", tzn. "Bo wie pani, do pani na pewno zadzwoni ktoś z centali w W-A-R-S-Z-A-W-I-E i zapyta, czy namawiałam panią na pozostawienie konta w naszym banku"... Pokiwałam tylko głową, dając jej jedynie do zrozumienia, że na niewiele się ten straszak zda.
Po trzecie - gubiła się teatralnie w papierkach, nie wiedziała co powinnam podpisać, co powinna wydrukować. Na koniec przeżyła prawdziwy szok, jak ją poprosiłam o PISEMNE potwierdzenie zlikwidowania rachunku. No co - chciałam mieć pewność, że już mnie nie będą kroić na kasie.
Nastęnym razem pięć razy się zastanowię, zanim znów zlikwiduję jakieś konto bankowe.
A tym z Warszawy powiem co myślę, jak zadzwonią.

sobota, 6 kwietnia 2013

Pierwsza noc

Debiutancka nocna na nowym 'm' zaliczona. Nawet zapach farby mi tak bardzo nie przeszkadzał, nawet mnie głowa od niego nie boli, więc luz. Natomiast na maksa rozczarowana jestem pierwszą kąpielą w nowej wannie. Po latach z prysznicem na Moniuszki, podjęłam ważną życiową decyzję - że na nowym będzie wanna. Zlikwidowałam zastaną tu kabinę i między dwiema ścianami w łazience upchnęłam wanny-mini-wersję. I co? I pierwsza noc, pierwsza kąpiel, olejki, pachnące płyny -żeby był jeszcze przyjemniej. Woda odkręcam na maksa na czerwoną stronę. Wchodzę do wanny i okazuje się, że woda jest najwyżej ciepła, a nie gorąca, tak jak lubię. No nie! Jak tu leżeć? Zmarznąć można, zwłaszcza, że wiosna jeszcze nie przyszła. Okazuje się, że na piecu gazowym też wszystko na maksa poustawiane... I tak załamanie moje od wczoraj trwa... Nawet nie napiszę że luz. Bo z wanny wyszłam raczej średnio wyluzowana.
Jest na to jakaś rada?

czwartek, 4 kwietnia 2013

Co się odwlecze...

Miała być już pierwsza nocka na nowym 'm', miało być biwakowo, bo przecież nadal nie mam kuchni, a w czajniku to co najwyżej można wodę na herbatę zagotować. Tak miało być. Ale dopadła mnie jelitówka-wirusówka i było inaczej. Nocne wymiotowanie, gorączka, ból mięśni i ogólna niemoc. Po wizycie u lekarza czuję się jskby trochę lepiej, ale to raczej 'zasługa' tego, że spędziłam w poczekalni trzy godziny w oczekując na wizytę. Po takim siedzeniu na korytarzowej ławce każdemu zrobiłoby się lepiej. Luz.

środa, 3 kwietnia 2013

Moniuszki to Moniuszki

I po przeprowadzce. Wszystkie moje graty są już na nowym 'm'. Nawet rower przyjechał. Schował się w komórce na podwórku. Brakuje oczywiśce tylko kuchni i szafy, co generalnie sprawia, że połowa moich rzeczy zalega i przez jakiś czas zalegać będzie w kartonach i skrzynkach. Luz. Grunt, że udało się upchnąć moje buty w szafie w przedpokoju.
Aha! W związku z przeprowadzką nie planuję zmiany nazwy bloga. Moniuszki to Moniuszki. I wirtualnie niech tak zostanie.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Przeprowadzka trwa

Co tam że święta, skoro jutro człowiek idzie do pracy, a się jeszcze nie przeprowadził - trzeba ten proces wykonać w Wielkanoc. Trudno. W pierwszy dzień świąt na swoich miejscach stanęły już kanapa, komoda, stół i krzesła. Niestety - jak zwykle nie obyło się bez usterek. Okazało się, że mój piękny drewniany stół, który kupiłam miesiąc temu i stał tak i czekał  owinięty folią... hm... pękł w połowie. Więc jak mi się coś na stole rozleje, to poleci na podłogę przez to pęknięcie... luz, coś wymyślę.
Udało też się już rozłożyć mój nowy materac. Ba! Nawet prześcieradło na materac już nałożyłam, co zadaniem łatwym nie jest i wymaga obecności pomocnika.
Gdyby nie to, że w mieszkaniu czuć jeszcze zapach oleju od podłóg, to już mogłabym już tam spać.
(Poniżej - 'm' jeszcze bez mebelków)

niedziela, 31 marca 2013

Wielkanoc z rodzinką...

... i moim nowym tabletem. Lalalala

Urodziny

Wielka sobota plus urodziny to taki miks, który może pokrzyżować nawet najbardziej precyzyjne przedświąteczno-świąteczne plany. Impreza - przynajmniej wnosząc po deklaracjach i zapowiedziach nielicznych gości - miała być a) krótka, b) spokojna, c) grzeczna. Wyszło inaczej, czyli lepiej. Powiem tak - zszedł nawet szampan, który od sylwestra 2011 stał w lodówce i czekał na jakiegoś odważnego amatora. Nic dodać, nic  ująć. LUZ.

sobota, 30 marca 2013

Klub seniora

Wyższa technologia przywędrowała do mnie na starość. Nie sądziłam nawet, że wraz z nadejściem nowego rozdziału w życiu, który rozpoczyna się od trójki z przodu, jednocześnie przyjdzie mi zmierzyć się z takim urządzeniem jak tablet (tym bardziej że jeszcze do niedawna byłam przekonana, że słowo 'tablet' ma coś wspólnego raczej z przemysłem farmaceutycznym). Luz. Mój tablet jest prześliczny - biały (więc pasuje do nowego mieszkania) i w sam raz do torebki.  Milczeniem pominę jedynie komentarz, który usłyszałam przy okazji - że ma to odwrócić moją uwagę od pojawiających się już zmarszczek...
Luz!

czwartek, 28 marca 2013

Gotowe

Mieszkanie właściwie gotowe jest do wprowadzenia się. Na przeszkodzie stoi jedynie fakt, że pan od podłogi musi zrobić poprawki. Czyli rzeczywiście będzie tak, że urządzać się będę w święta. Trudno. Wiosna strajkuje, więc raz w Wielkanoc można trochę inaczej niż nad stołem z jajami. Luz.
PS Olcia już w drodze! Yes! Yes! Yes!