poniedziałek, 10 czerwca 2013

Ale jak?

O diecie wprawdzie już pisałam, ale było to raczej w formie żartu. Tym razem jednak nie jest mi do śmiechu. Zaczynam się odchudzać. Plan jest poważny, a przy poniedziałku - jeszcze ambitny. Waga już jakiś czas temu przekroczyła liczbę, która stanowi czerwoną linię alarmową, poniżej której wszystko jest dozwolone, ale już powyżej - uruchamia się program awaryjny. 
Winą za ten mój stan umysłu obarczam głównie nową moją szafę, która jest wyposażona w potężne lustro. A ono - zupełnie odwrotnie niż to było w "Królewnie Śnieżce" - nie kłamie. Prawdę mówi co rano. Szczególnie zanim się ubiorę. I szczególnie na uda moje i tyłek spogląda. 
Do tej pory nie działały na mnie nawet męskie podprogowe podpowiedzi umieszczane w damsko-męskich rozmowach (NA PRZYKŁAD - taki dialog - Kobieta: "Eeeej, a Angelina nie ma cycków, A JA MAM", Mężczyzna: "Angelina nie ma też wielkiego tyłka"), którymi raczej się nie przejmowałam, a wręcz - brałam je dotąd za typowy objaw męskiej złośliwości. 
Ale żarty naprawdę się skończyły. 
Że z dietą, rygorem, postanowieniami i żelaznymi zasadami odchudzania to wiadomo jak bywa, zaczynam od drobiazgów. 
1. Przestaję zaglądać w internecie na moją ulubioną stronę z wypiekami. Odlajkowuję tę stronę na fejsie (hejtuję?) i usuwam androidową aplikację z telefonu - aby nie mieć dostępu do przepisów i pokus. A przepisy ostatnio, przyznaję, coraz lepsze. Takie letnie, owocowe, pachnące... O owocach to wiadomo, że nie tuczą jak czekolada i lepiej je jeść niż nie jeść. A taki owoc w cieście, np. w muffince, nadal przecież jest owocem. I zjeść go należy...  Dobra. Postanowienie nr 1 jeszcze przemyślę. 
2. Zaczynam biegać. Od legendarnego już, osławionego nawet w mediach, udziału mego i Olci w półmaratonie minęły dwa lata i od tamtej pory raz na jakiś czas do biegania wracam. W gadaniu głównie. Raz mi się zdarzyło pobiec z Olcią całe trzy kilometry w Gdańsku, raz mi się zdarzyło zaprowadzić Smazię na trening, raz zrealizowałam odwieczne moje i Aury postanowienie. I tyle. Wspomnienie - bądź co bądź - twardych i umięśnionych pośladków, które towarzyszyły półmaratonowym wyczynom, robi się coraz bardziej mgliste, odległe i - cóż - rozlazłe. 
Chociaż tak na dobrą sprawę, czy konkretnie w bieganie pójdę (pobiegnę), to jeszcze nie wiem. Może postawię na inną aktywność fizyczną, tylko jeszcze nie wiem, na jaką. 
3. Ograniczam słodycze. Staram się zastępować je czymś innym, zdrowym. Jak jeszcze mieszkałam z Olcią na Moniuszki, to ona raz na jakiś czas wpadała w absolutny szał i przez dobre dwa dni (bo tyle zwykle trwa się przy postanowieniach) obierała i kroiła namiętnie kilogramy marchewek, które następnie - przy odgłosach burczenia w żołądku - zjadała, popisując się przy tym swoją odchudzeniową zaciętością. 
Co do marchewek - to mam wątpliwości, czy są odpowiednie na zastąpienie nimi słodyczy. Tak szczerze mówiąc, to uważam, że najlepszym substytutem czekolady i cukierków są moje pieczone własnoręcznie ciastka owsiane. Czyli wracam do punktu nr 1... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz