poniedziałek, 31 marca 2014

Się chwali


Co roku w okolicy końca marca mam niesamowitą ochotę pochwalić się publicznie tym, co dostałam na urodziny, ale zwykle tego nie robię, gdyż wydaję mi się, że to nie wypada, że może zostać odebrane jako chwalenie się, przechwalanie się, dopraszanie się o złożenie spóźnionych życzeń, tudzież coś innego równie negatywnego. Ale w tym roku się pochwalę. Bo – raz, że jestem już po trzydziestce i wiele spraw, którymi naprawdę przejmowałam się wcześniej, teraz mi po prostu zwisa, a dwa – że pochwalić się mymi prezentami naprawdę warto.
Zacznę od nietypowych dwóch. Na tyle nietypowych, że jeden to taki, który raczej na urodziny się wręcza, ale ja zwykle nie dostawałam, albo dostawałam, ale w ilościach śladowych, a w tym roku zostałam obdarowana w ilości hurtowej. A drugi to taki, którego się w prezencie raczej nie wręcza, wydaje mi się nawet, że się NIGDY nie wręcza, ani na urodziny, ani na imieniny, ani pod choinkę, ani z okazji pierwszej komunii. Więc tym bardziej fajnie bo nietypowo.
Kwiaty i skrzynka z narzędziami.
Moje mieszkanie zamieniło się w małą Holandię. Tulipany stoją we wszystkich wazono-podobnych naczyniach, zalegają ma parapetach, stolikach i komodach. Więc do szczęścia już niczego więcej nie potrzeba. Goście jakby się umówili, że w tym roku królują tulipany i koniec.
Z kolei mój Zestaw Małego Montera to tak naprawdę coś, o czym po cichu marzyłam, czasem nawet głośno mówiłam, ale sądziłam raczej, że kiedyś skompletuję to sobie sama (nawet zaczęłam już – od młotka). Bo każda szanująca się dama, powinna taki zestaw mieć na zaopatrzeniu mieszkania. Bo żadną to sztuka przykręcić śrubkę, czy dokręcić cieknący kran, pod warunkiem że ma się czym. Gender pełną gębą. 
Oczywiście dostałam książki (w tym jeden bogaty w treść poradniko-bestseller i jedną książkę kucharską) lub możliwości zakupu książek, dmuchane balony, wódkę, chińczyka (!), słoiki z zaprawami, kosmetyki, których sama bym sobie w życiu nie kupiła. Same praktyczne rzeczy. Luz. Plus wycieczkę z przygodami. 
Nie pamiętam już, jaka miała być puenta, więc już może skończę tę wyliczankę. 
Dobranoc. 

piątek, 28 marca 2014

Idzie wojna

Posiedzenie wspólnoty mieszkaniowej rodem z Alternatyw 4. Chociaż w skali mikro. Przyszło tylko trzech lokatorów. Bo dzielnicowy nie dostarczył powiadomień. A ta trójka co przyszła, stawiła się w składzie: ojciec mej sąsiadki z piętra - emerytowany (tak sądzę) prawnik, sąsiadka z drugiej klatki - była przedszkolanka (z wiadomą nauczycielską naturą), żona byłego policjanta (z wiadomą zomowsko-donosicielsko-śledczą naturą) i ja - bojowo nastawiona a) do pań z zarządu wspólnot, że mnie nie powiadomiły o posiedzeniu, tylko się dowiedziałam o tym przypadkiem, b) do fryzjerek co to rezydują w naszej kamienicy i im się zdaje, że są królowymi całego świata i Miss Tipsów 2013. Szybko się okazało, że dokładnie taki sam bojowy nastrój udziela się także innym członkom wspólnoty. Brak powiadomienia o posiedzeniu to już ewidentna wpadka. Więc od awantury się zaczęło. Jak przyszło do przyjmowania uchwał, to szybko okazało się, że nasz tzw. zarządca nie dopełnił obowiązków rozmaitych w roku ubiegłym, a biedne panie urzędniczki mętnie się tłumaczyły, że "one tu od niedawna" i że "nie wiedzą". Luz. Urzędnik też człowiek - rzec by wypadało. 
Ale nie. Bo jak już się ta impreza, zwana posiedzeniem wspólnoty mieszkaniowej, chyliła ku końcowi, to wypaliłam, że wprowadzam pod głosowanie jeszcze jedną uchwałę dotyczącą zakazu palenia na klatce schodowej. Skierowaną oczywiście przeciwko fryzjerkom. Panie urzędniczki zgłupiały. Zaczęły coś kręcić, że wyślą pismo do najemcy zakładu fryzjerskiego i takie tam. Niestety - wówczas moja czujność na chwilę mnie opuściła i dałam się zmamić wizją jakiegoś pisma i nędznej tabliczki mającej niebawem zawisnąć na klatce. Niestety. (Na tym posiedzenie się jednak nie skończyło. Żona Zomowca wszczęła jeszcze krucjatę przeciwko kochankowi lokatorki z sąsiedniej kamienicy, co z nią dzielimy podwórko, a ów kochanek wyprowadza swego psa rasy husky na te nasze wspólne włości, a pies wiadomo co robi na naszych szlachetnych trawnikach, a poza tym to ten kochanek bezczelnie parkuje swym autem na najlepszym miejscu, przez co robi się na podwórku niewygodnie i ciasno - ale o tym może innym razem).
Ciąg dalszy z paleniem nastąpił dzisiaj. 
Żeby już jakoś doraźnie zaradzić tej całej sytuacji z paleniem, w szklanej witrynce na klatce wywiesiłam stosowną kartkę - że zakaz palenia i że dotyczy całej klatki, bla bla bla. Karta sobie powisiała pół dnia. Po czym zniknęła, a na klatce pojawiła się za to zasłona dymna. Dosłownie. W formie dymu wiadomo-jakiego.
No to już nie wytrzymałam. Lezę do tych fryzjerek. Właścicielki brak. Za to dwie supermądre Miss. Oprócz tego jedna klientka na fotelu plus dwie oczekujące. Luz. Więc grzecznie. Że mają równe pięć minut na powieszenie kartki z powrotem, ale jak nie to wzywam straż miejską (tu trochę podkoloryzowałam, bo jak się okazało już później - straż miejska od tego oczywiście skutecznie  umywa rączki). Jedna z Miss - ta bardziej wygadana - zamiast udawać, że nie wie, o jaką kartkę chodzi, mówi mi w odwecie, że jakim prawem ja ją powiesiłam, "a tak wogle jak pani taka mądra, to ciekawe, czy pani ma wogle tu umowę najmu". 
Ooooo nie! Co to to nie. I tu już nastąpiła kumulacja, przelanie czary i masa krytyczna. Przeprosiłam klientki za zachowanie pani, która zaraz im tu strzyc będzie włosy. Wyjaśniłam Miss, co o niej myślę, ale też poinstruowałam szczegółowo, jaki mandat jej za to palenie grozi, a jaki grozi właścicielce. Powiedziałam słów jeszcze kilka, po czym wyszłam. 
Wiem. Wiem. Wiem. Gra nie jest warta świeczki. Bo to tylko papierosy. Bo to tylko fryzjerki. Bo to tylko trochę smrodu plus dywan petów pod moimi oknami. Ale idę na wojnę.
Luz.

środa, 26 marca 2014

Hallo

No dobra. Pan kurier przyniósł nowy sprzęt. Okazało się przy tym, że jestem z nim na "ty". Ponieważ - jak powszechnie wiadomo - w godzinach pracy kuriera, każdy inny normalny człowiek raczej też jest w swej pracy, a nie w domu. Chociaż w mniemaniu kurierów każdy zamawiający cokolwiek powinien warować w domu co najmniej przez 48 godzin w oczekiwaniu na paczkę. Nie warowałam. Nie czekałam. Kurier zadzwonił z rana, zapytał, czy jestem w domu (nie byłam), więc wyjątkowo grzecznie i uprzejmie zapytał, gdzie wobec tego ma mi mą paczkę dostarczyć. No, do pracy mojej - wiadomo. "Aaa, to jak tam już kiedyś u ciebie byłem" - powiedział, ale uznałam, że musiał mnie z kimś pomylić i szybko o tym zapomniałam. 
W pracy mej zjawił się z pakunkiem po trzech godzinach. 
Oczywiście - jak to w przypadku rozmaitego sprzętu elektronicznego bywa - powinno się paczkę przy kurierze rozpakować. Ale to tylko teoria, bo jeszcze nie słyszałam, żeby w praktyce ktoś przy obcym gościu w żółto-czerwonym polarze, o którym wiadomo tyle, że się wiecznie spieszy,  rzeczywiście rozpakowywał swą paczkę. - Słuchaj. Masz mój numer? - zapytał kurier znienacka. Ano mam, przecież dzwonił pan do mnie rano - mówię mu. A ten mi na to: - Jakbym był "panem", to bym do ciebie nie przyjechał, tylko awizo w drzwiach bym ci zostawił. Andrzej jestem. Paczkę rozpakuj na spokojnie w domu. Jak coś byłoby nie tak, to nie rób od razu zadymy, tylko zadzwoń do mnie. Ja potwierdzę, że przy mnie rozpakowałaś. Ale będzie wszystko ok. Na bank - powiedział i zniknął. 
Było ok. Jest ok. Nowy sprzęcik waży niewiele więcej niż paczka mąki, nie wystawia mojej cierpliwości na próbę przy uruchamianiu się i nie urządza strajków w trakcie pisania. Luz.

wtorek, 25 marca 2014

Bye bye

No dobra. Wyjaśnienie. Nie pisałam długo, bo mój komputer przestał się do tego nadawać. Sam proces uruchomiania go i doprowadzenia do stanu, w którym można wykonać jakąś czynność, trwa jakieś 20 minut, a do tego już po chwili się okazuje, że sprzęt i tak odmawia posłuszeństwa, bo akurat równolegle z moimi planami postanawia urządzić sobie włoski strajk. Rozmaite próby wskrzeszenia mego - bądź co bądź - ośmioletniego komputera, były tylko przedłużaniem agoni. Napisane na nim liczne prace magisterskie, licencjackie, dyplomowe, maile, blogowpisy i fejsorozmowy doprowadziły wreszcie do kresu jego możliwości. Jedno jest pewne - po tym wpisie (powstającym w bólach - nie tyle twórczych, co technicznych) - trzeba będzie z mym starym laptopem się pożegnać. Amen.

sobota, 8 marca 2014

Rozmowy na 8 marca

1.
Kobieta: Zrób zupę.
Mężczyzna: Ty zrób.
K.: Nie. Dziś jest dzień kobiet.
M.: To chcesz czekać z tą zupą do północy?...

2.
M.: Ty zmywasz.
K.: Nie. Dziś jest dzień kobiet.
M.: Ale przecież ty jesteś gender [wypowiedziane przez "g"]. Kiedy jest dzień gendera?

3.
M.: Będziesz w końcu cicho!?
K.: Nie. Dziś jest dzień kobiet. Będę sobie gadać.
M.: To jutro nie chcę cię słyszeć.

poniedziałek, 3 marca 2014

Eko-nomia

Odkrywam całkiem dla mnie nowe, nieznane dotąd sfery życia - powiedzmy - społecznego. Albo raczej ekonomicznego. Tak czy siak, w zaledwie kilka dni okazało się, że jestem osobą niesamowicie oszczędną. No owszem, jeśli ktoś by przeanalizował, ile pieniędzy wydaję na jedzenie, to trudno w to uwierzyć. Ale rekompensuję to sobie na innych polach. 
Otóż w piątek przyszło rozliczenie za ubiegły rok za wodę. I ktoś mądry wyliczył, że mam kilka stów nadpłaty. I to nic, że codziennie biorę prysznic, a do tego co najmniej dwa razy w tygodniu moczę tyłek w pełnej, gorącej wannie. Pranie robię akurat rzadko. Bo raz-dwa w tygodniu. Poza tym podobno mam jakąś oszczędną pralkę, która pewnie zamiast wody, do prania używa energii kosmicznej. Luz. Morał z tego taki, że piję mało herbat. Stąd pewnie te oszczędności. 
Dziś z kolei - przyszło rozliczenie za prąd. I tu już znacznie większa niespodzianka, bo komuś w elektrowni wyszło, że przez najbliższe dwa miesiące nie muszę płacić za prąd ani grosza. I to jest akurat dziwne, bo po pierwsze - mam w mieszkaniu mnóstwo lamp. Które zwykle są zapalone najlepiej wszystkie na raz. W kuchnio-jadalnio-salonie - trzy lampy wiszące, plus oświetlenie podszafkowe, plus oświetlenie przy okapie kuchennym, plus lampa na stole, plus ostatnio także lampa stojąca. Zwykle też któreś z urządzeń typu telewizor, radio, komputer też jest włączone. A to też - jak sądzę - pobiera prąd. Nie mówiąc już o mej buczącej lodówce, czy wypiekach w elektrycznym piekarniku. 
Z tych wszystkich nadpłat oczywiście bardzo się cieszę i doceniam ludzi, którzy mi to wyliczyli, ale obawiam się, że jest to efekt zmowy i spisku z panami z gazowni. Bo ci jako jedyni jeszcze mi nie przysłali rachunków za zimowe grzanie gazem... A te grosiki oszczędności to pewnie na pocieszenie.