środa, 21 listopada 2012

Mir gotuje i szyje

Ja już chyba całkiem zwariowałam. Pochłonęły mnie całkowicie czynności, które były raczej domeną XIX-wiecznych gospodyń domowych. Ale cóż - zaczęłam wracać z pracy o godz. 15.30, to coś trzeba ze sobą popołudniami zrobić. 
Zaczęło się od gotowania. Umówmy się - to nigdy nie było moją specjalnością. A tu proszę. Gotuję sobie ostatnio zupki rozmaite, oczywiście zupy-kremy. A to brokułowo-porowo-szpinakowa z serkiem ricotta, a to pomidorowa, a dziś - kalafiorowo-cukiniowa. Mało tego. Przepis na dzisiejszą zupę pochodzi z bloga Kasi T., co właściwie nawet nie powinnam się publicznie przyznawać, bo jeszcze bardziej się pogrążąm. Trudno. 
Druga rzecz to już całkowite szaleństwo. SZYJĘ (od czasownika "szyć"; nie chodzi - jak to niektórzy sugerują - o rzeczownik, część ciała między głową a ramionami). Szyję ozdoby choinowe. Wiadomo. Cały chińsko-amerykański świat jest co najmniej od miesiąca gotowy do świąt, więc nie mogę być w tyle. Ba! Muszę czem prędzej nadrabiać zaległości, bo święta tuż-tuż. Otóż szyję na razie filcowe bombki. W planach są jeszcze inne filcowe cuda, tudzież choinka. Chociaż ten ostatni element zaczynam sobie powoli wybijać z głowy, bo choinka, którą sobie wymarzyłam wymaga dużo zachodu i fizycznego wysiłku. Już wolę ten czas poświęcić na moje bombki. Nie oglądam telewizji, nie czytam książek, tylko wracam z pracy, gotuję obiad i SZYJĘ. Rozważam zakup audiobooków, co by w sprytny sposób połączyć dwa w jednym - przyjemne i przyjemne z pożytecznym i pożytecznym.
Dobra. Na internet też szkoda czasu. Wracam do szycia. 
Aaa! Kilka efektów mych podróży z igłą:









środa, 14 listopada 2012

Ola na meczu

Załamka! Olka poszła na mecz. Jakiś taki z tych, co to się je zapowiada miesiącami, tygodniami, jest pełna mobilizacja kupowania biletów, pezetpeen, murawa w pełnej gotowości, piękny stadion, wielkie nadzieje itd. Jak zobaczyłam u Olci na fejsie zdjęcie ze stadionu, to normalnie nie wytrzymałam. NIE CHODZI SIĘ NA MECZE!!! BO NIE. Bo ta piłka nożna to żaden sport, a już na pewno nie wykonaniu naszej rodzimej (ze szczyptą ironii użyję teraz wielkiej litery) Reprezentacji. Więc tłumaczę tej Olci - najpierw publicznie w komentarzach ne fejsie, potem już sms-ami, co by jej dodatkowo nie pogrążać. Że się na mecze nie chodzi. 
W końcu dzwoni do mnie. W tle słychać stadionowe pohukiwania. A Olcia KONIECZNIE musi mi coś natychmiast opowiedzieć. "Mircia, wyobraź sobie, że idę siku* [* my z Olcią należymy do tego gatunku, co to chodzi siku co pięć minut. Nerki niby zdrowe, więc to pewnie kwestia psychiki. Najlepiej jest sikać na zapas, chociaż to i tak nigdy nie pomaga. Mecz nie mecz - siku trzeba pójść], a tu kolejka do damskiej toalety zerowa. A do męskiej - na dwa piętra! Bo żłopią głupki to piwsko. Przecież zazwyczaj to jest odwrotnie, że do damskiej jest kolejka, nie?" - tak oto moja koleżanka znad morza dzieli się ze mną swoimi przeżyciami piłkarskimi. Po czym dodaje pospiesznie "Ale Mircia, ty wiesz, że ja nie miałam wyjścia, że musiałam tu przyjść służbowo".
Wiem. Wiem. Rozumiem. Rozumiem.  Naprawdę.
PS Od Olci wiem, że jest już dwa zero. Zero oczywiście dla nas. Mało tego - pierwsza bramka to samobój. Luzzz.

wtorek, 13 listopada 2012

Ha!

Szanowna Pani Mirosławo,
Bardzo Panią przepraszam - oczywiście wezwanie do zapłaty zostało wygenerowane przez system pomyłkowo.
Za niefortunną pomyłkę w imieniu naszego Wydawnictwa bardzo Panią raz jeszcze przepraszam.

Luz.

 

poniedziałek, 12 listopada 2012

Malczewski z konfiturą i długiem

Wracam z pracy do domu, a tu w skrzynce dwa awiza. Rzadko takie bogactwo korespondencji się przytrafia, znacznie częściej przychodzą zwykłe rachunki niż jakieś polecone, czy paczki. A tu do mnie, na moje nazwisko, na mój adres - jedno i drugie - i paczka, i polecony. Biegnę na pocztę. Odbieram. Paczka całkiem spora, elegancki kartonik. Luz - mówię sobie - rozpakowywać na ulicy nie będę, lecę do domu. Ale kopertę z listem rozrywam już po drodze. Otwieram. I aż krzyczę na głos do siebie, że to chyba jakiś żart! Wezwanie do zapłaty. Za książkę, którą zamawiałam z miesiąc temu - w prezencie urodzinowym zresztą dla pewnego młodzieńca. Opłaty uregulowałam jeszcze przed realizacją zamówienia, mailem wysłałam miłej pani z wydawnictwa potwierdzenie zapłaty. A tu proszę - oni mi taki numer wykręcają. I jeszcze straszą jakimś krajowym rejestrem długów. 
Ale luz - myślę sobie - mam jeszcze paczkę. To już nie może być nic niemiłego. 
W paczce papiery - pogniecione strzępy Wysokich Obcasów i folia bąbelkowa (uwielbiam folię bąbelkową!). A w niej - słoiczek malutki z obrazem Malczewskiego na pokrywce. A w słoiczku - konfitura. Dyniowo-pomarańczowa. 
Łyżeczkę na dzień dobry wyjadłam jedną trzecią. Resztę zostawiam do maślanej bułki na śniadanie. 
Dzięki, Doro! 



sobota, 10 listopada 2012

Hydraulik na Moniuszki

To ten typ, co dużo gada, zwierza się z swojego całego życia, wypytuje mnie o wszystko łącznie z metryką i zarobkami, a skąd ja jestem, a on to w Babimoście miał kiedyś dziewczynę, a taką Marzenę, a czy znam, a jakim to on autem jeździ, ale jakby dziś miał znów kupować, to kupiłby sobie coś skromniejszego, a że dom wybudował i ma tam solary, co by na energii oszczędzić trochę, generalnie pracuje na czarno, zusów nie opłaca, ubezpieczenia nie ma. Ale też opowiada o swoich planach na przyszłość, snuje wizje, jakie to on wielkie pieniądze zarobi, ale teraz to on się uczy angielskiego, bo chce wyjechać na zachód na wiatraki (mąkę będzie mielił??), a za ten angielski to płaci tyle a tyle, a do tego jeszcze indywidualne lekcje w niedziele pobiera. A kolega starszy to mu już dawno mówił "Ucz się, chłopie, angielskiego". Ale on wtedy słuchać nie chciał. A teraz wiedza już tak łatwo do głowy nie wchodzi. Ale mimo popełnionych  młodości błędów - ma receptę na wszystko. Tylko jakoś ta robota mu się w rękach nie pali... 
Problem na Moniuszki jest taki, że nie działa ogrzewanie. Nawalił jeden grzejnik (kolejny...), więc żeby tu nie zamarznąć, trzeba już było wezwać fachowca. Na pierwszy rzut oka - rzeczywiście fachowiec. Ale teraz widzę, że zbyt dużo potencjalnych diagnoz stawia. Czyli nie wie tak naprawdę, co jest popsute. Właśnie wymienia grzejniki. Ale nie gwarantuje przy tym, że to rozwiąże problem... Jak zamontuje, to się zobaczy. Bo może się okazać, że to z piecem coś jest nie tak. Co według mnie jest całkiem prawdopodobne. Bo woda dziwnie leci, jak się kąpię - na zmianę - wrzątek i zimna. To chyba nie jest normalne. Ale co ja tam wiem. Pan fachowiec i tak wie lepiej. Nie słucha mnie, tylko gada.

niedziela, 4 listopada 2012

Weekend z Olcią

Ona nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Mieszkałam z tą dziewuchą ponad dwa lata, myślałam, że już ją trochę wychowałam, że może tzw. wielkie miasto ją trochę odmieniło. Ale nie. Jak była wariatką, tak dalej jest. 
Przykład 1. Kawiarnia. Zamawiamy herbatę. Dostajemy do tejże herbaty cukier w takich wąskich podłużnych saszetkach. Już widzę, że Olcia kręci się niespokojnie. Patrzy - to na cukier, to na mnie. - Słodzisz? - pyta. No mogę nie słodzić. Ale o co chodzi? 
- Bo ja zbieram taki cukier - tłumaczy Olcia. 
- ? - milczę, ale moja mina wyrażą zdziwienie. 
- Już mam prawie kilo - dodaje Olcia z poważną miną. 
- ??? - mimiką twarzy prezentuję jeszcze większe z dziwienie i komentarz w stylu "wtf".
- Sama nie słodzę. Ale mam ten cukier dla gości. No co. Na nowe mieszkanie.
BEZ KOMENTARZA.
Przykład 2. Wyruszamy na bieg Gdańsk Biega. Pomysł jest już z założenia dość szalony, bo przecież ani nie trenujemy, ani się w biegowe klimaty jakoś nie wkręcamy. Raz, dawno temu przebiegłyśmy jakiś tam półmaraton, przez co wydaje nam się, że jesteśmy już wytrawnymi biegaczkami, które o bieganiu wiedzą już wszystko i mogą być w tej dziedzinie autorytetem. A fakty są takie, że wiemy jedynie co to znaczy mieć kolkę i dobiec na metę już po wszystkich... No ale powiedzmy, że w akcji Gdańsk Biega dystans nie jest jakiś powalający - ledwie 3 km (dla tych ambitniejszych - 6, ale się nie będziemy nawet porywać z motyką na słońce). Dzień przed biegiem zakupiłyśmy nawet specjalne biegowe spodnie, zwane po prostu gaciami. 
W dniu startu - obowiązkowo śniadanko biegacza, czyli jajka i takie tam. Luz. Olcia oczywiście się stroi, co rusz słyszę "ale czy to będzie pasować, do mojego szalika?"... Jakby chodziło o tytuł Miss Startu i Mety. 
I teraz najlepsze. Podjeżdżamy na miejsce startu. Już mamy wysiadać z auta. A ta wariatka wyciąga puder, lusterko i zaczyna się PUDROWAĆ. Po czym wyciąga kredkę i robi sobie oczy. Nie wytrzymuję nerwowo. - No przecież tam będzie TELEWIZJA - Olcia się usprawiedliwia. 
Szkoda, że zamiast zwykłego ambulansu dodatkowo nie było też medyków z psychiatryka. Zaraz by się nią zajęli. 
Ostatecznie impreza była bardzo pozytywna. Na metę udało się dobiec. Nam i 4,5 tysiącom innych uczestników. Okazało się (na moim przykładzie), że brak makijażu w tym nie przeszkadzał.














piątek, 2 listopada 2012

Luje na trasie Berlin-Danzig

Podróż do Gdańska. Jedyna możliwość - InterCity, co z Berlina mknie. Wcześniejszym nie mogłam, bo musiałam być dziś w pracy. Ale opcja całkiem niezła - w pięć godzin zaledwie u Oli będę. Aż tu się okazuje nagle, że skoro tempo takie nietypowe jak na kolej polską, ekspresowe, ponaddźwiękowa wręcz prędkość tej rakiety zwanej potocznie pociągiem, to i cena adekwatna. 129 zł w jedną stronę. Drugą kasą. W zwykłych przewozach regionalnych na tam i z powrotem by mi to wystarczyło. Ale luz - mówię sobie. Nie co dzień człowiek Olcię nad morzem odwiedza, raz się żyje, nie będę na podróży do tej wariatki oszczędzać. 
Wchodzę do pociągu. Oho! - mówię sobie. Stąd ta cena. Zero brudu, zero niedomykających się drzwi i okien. Wręcz tu elektronika, dwudziesty pierwszy wiek plus pełna kultura gratis.
 Ale wchodzę do przedziału i już wiem że za bilet przepłaciłam. Że właśnie czytam namiętnie Witkowskiego, to od razu mam i hasło przewodnie, i pełną pasującą doskonale i adekwatnie definicję.
Dwa luje.
Tj. dres. Czarne szeleszczące spodnie. Obowiązkowo brudne. Obowiązkowo wyblakłe, sprane, zniszczone od nadmiernego noszenia, bo to pewnie jedyne spodnie, jakie luj w szafie swej, w swojej garderobie ma. Marka puma. Do tego odpowiednie buty sportowe najka. I bluza z kapturem. Drugi  - ten sam zestaw odzieży, tyle że zamiast spodni dresowych - dżinsowe. Też brudne. I też sprane. Dres - młodszy. Dżins - starszy. Śmierdzą najgorszymi, najpodlejszymi, najtańszymi w kiosku fajkami. Do tego niemiecka reklamówka ze sklepu REWE. W niej coś na kształt butelki. Z wódką. Plus pepsi. Niemiecka. 
Luje głównie śmierdzą. Co mnie już denerwuje. Empetrójka na uszy i się odcinam. Ale - myślę sobie - powinnam trochę też jak Witkowski... W końcu książkę piszę. A do prozy się to przydać może. Jak u Witkowskiego. Dyskretnie wyłączam empetrójkę, słuchawki zostawiam na uszach. 
Luje wracają z Niemiec. Ale tylko na weekend, do poniedziałku. Nie potrafię z kontekstu wychwycić gdzie pracują, ale młodszego niemiecki boss dziś pochwalił. Ten starszy - jakby głupszy. Oczywiście "poszłem" i "co tam pisze" ("Bydgoszcz" akurat BYŁO NAPISANE). Luz. Plus gratis historyjka, że młodszy pracuje z takim Polaczkiem, co to przesiedział 15 lat w więzieniu, za zabójstwo. Teraz wyszedł i pracuje w Niemczech. Zabił człowieka jak był młody, dziś żałuje bardzo. Podobno. I zarabia tam sobie 15 ojro na godzinę. LUZ. 
Opowieści snują przeróżne. Starszy luj - o tym że ma wodę w piwnicy i że to wody gruntowe, więc co jakiś czas przyjeżdżają panowie od szamba i wypompowują tę wodę ("Poszłem raz do piwnicy po ogórki, a tam wody potąd" - pokazuje luj ręką na wysokości swojego pasa). Młodszy mu tłumaczy - że skoroś taki stary, to głupi, że się do tej pory za to nie zabrałeś. I jak wy tam żyjecie. I żeś ty ten dom do ruiny doprowadził. Boś głupi. A kanalizę macie? To czemu odpływu na lewo nie zrobisz? No jak to jak? My też tak mamy! 
Na fajkę wychodzą średnio co pięć minut.Wracają. Śmierdzą. 
Młodszy zasypia. Starszy coś gada. I ni z tego, ni z owego do mnie - czy widziałam tą panią starszą, co chodzi po korytarzu. Bo ona wchodzi do przedziałów i pyta ludzi czy mają 10 centów. I czy u nas tu też była. 
Młodszy zaspanym głosem: "Adam, zostaw panią. Nie zaczepiaj."
Luz. Ja się w ogóle nie odzywam. Nie integruję się, nic.
Młodszy za chwilę: "Adam, uszanuj to że śpię"
Ho ho! Język polski.
Tczew. Starszy wysiada. Zbierają obaj jego majdan. I nagle słyszę "To piwo niemieckie to bracholowi obiecałem. A czekolada dla siory"
"Ej. Daj pani czekoladę"
"No... co ty.... Taaak?"
"Daj. Teraz daj. Proszę pani. Proszę pani, przepraszam, mój kolega ma coś dla pani"
Ściągam słuchawki, udaję zaskoczoną. 
"Proszę" - mówi starszy luj i wręcza mi potężną tabliczkę. 
Ja że dziękuję bardzo, ale lepiej nie. Niech weźmie i da komuś w domu.
I teraz kluczowa kwestia tego dialogu.
"PROSZĘ PANI, ALE TO NIEMIECKA".
Ta kwestia przesądza sprawę. Biorę. Jak niemiecka, to oczywiście, chętnie, bo ja uwielbiam słodycze. 
Luj wysiada, młodszy zaraz do przedziału wraca "Bo kolega kurtki zapomniał". 
Ja: "Dobrze że głowy nie zapomniał". 
I już po chwili słyszę z korytarza jak młodszy starszemu to opowiada. 
Zero chamstwa. Pełna kultura. Podróż za 129 zł.


czwartek, 1 listopada 2012

Jedzie Mirka na Pomorze

Olcia już pewnie z transparentem, girlandą nad oknem i szampanem chłodzącym się na balkonie wyczekuje, aby mnie powitać w pod-Trójmiejskich progach. Sto tysięcy razy już się do niej wybierałam, już połączenia kolejowe miałam posprawdzane, już prawie nawet walizeczkę spakowaną, ale zawsze coś w pracy wypadało, a to brak urlopu, a to coś innego super ważnego, ewentualnie zwykłe i banalne me choroby różne typu zapalenie tchawicy. Tym razem odwrotu nie ma. Bo plan jest poważny. W niedzielę biegniemy w jakimś gdańskim biegu. Bez przygotowania, bez treningów, na żywioł. Ale może właśnie - przynajmniej jak tak sobie myślę, bo Ola pewnie raczej wręcz odwrotnie - może ten gdański bieg będzie początkiem powrotu do treningów? No to się akurat jeszcze zobaczy. Olcia publicznie już i pisemnie zadeklarowała, że dodatkowo zapewni mi atrakcji w stylu iście poznańskim... Czyli co kalorie w biegu zgubimy, to wraz z węglowodanami ziemniaczanymi nadrobimy. Luz.