niedziela, 30 września 2012

Grzybobranie

Jesienny spacer po lesie, a tu grzyby same wpadają do ręki. I jedynie do ręki, bo nie ma kosza żadnego, wiaderka, czy choćby sklepowej foliowej reklamówki, żeby je zgromadzić. Odpinam kaptur od kurtki i ładuję grzyby do kaptura... Luz. Grzybów udaje się zebrać tyle, że można pomyśleć o ich spożywczym zagospodarowaniu. Najlepiej w wydaniu obiadowym. Jeden pomysł, jeden cel - smażone pierogi drożdżowe z grzybowym nadzieniem. Robota na sześć rąk, ale lepienie należało bezwzględnie do mnie. 
Luz. 

 

czwartek, 27 września 2012

Czerwony czy srebrny

Okazuje się, że to niekoniecznie jest kwestia koloru. Marzenie było na czerwone. Teraz nagle wychodzi na to, że będzie prawdopodobnie srebrne. Rok 2003 albo 2004. Tyle na razie wiem. Reszty się dowiem za tydzień.  No to zostałam poinstruowana, żeby ten czas wykorzystać na rekonesans. Szukam tych dwóch roczników i spisuję i porównuję. Wiem już od jakiegoś czasu co to znaczy hatchback. Ale na pytanie - benzyna czy dizel - głupieję, bo przy żadnej ofercie w internecie nie jest napisane dizel. Ewentualnie benzyna albo olej napędowy. W dodatku ceny są tak rozbieżne, że można by pomyśleć, że to chodzi o dwa różne rodzaje aut. Spisuje silniki. W benzie są 1.0, 1.3, 1.5. W oleju napędowym - głównie 1.4. Dobra. Spisuję przebiegi. I wcale od tego mądrzejsza nie jestem. 
Zdecydowanie wolałabym czerwone. 

niedziela, 23 września 2012

Fifty Shades of Gray

Dobra. Jestem świeżo po lekturze pierwszego tomu "Graya". I przyznaję - jeszcze nigdy tak bardzo nie wstydziłam się z powodu zafascynowania gniotem. 600 stron - jak się okazuje po przeczytania komentarzy w internecie - wciągnęłam w wyjątkowo długim czasie, bo zajęło mi to trzy dni, a są kobiety, które sięgnęły po "Graya" w trzy dni  łykają trzy tomy, a nie jeden. 
Uczucia mam mieszane. Bo z jednej strony - wątpliwości nie ma żadnych. Gniot, o którym nawet nie można powiedzieć, że "literacki", bo z literaturą niewiele to powinno mieć wspólnego. Czytadło na poziomie kupowanego w kiosku ruchu harlekina. Wstawki językowe, które nie powinny być dopuszczalne nawet w mowie potocznej, a co dopiero w słowie pisanym. Emocje wyrażane w gwarze podwórkowo-kuchennej. Liczne powtórzenia, brak pomysłów na opisy, dialogi budowane metodą kopiuj/wklej, napięcie - w najlepszym wypadku  - wyrażane sformułowaniami "o święty Barnabo!" albo "kuźwa" (*ciekawe jak jest w oryginale...). Krótko mówiąc - naprawdę można się załamać. 
Z drugiej strony - bajkowo rozpoczynająca się historia, która potencjalnie może śnić się po nocach wszystkim dziewczynom. Ona - skromna, nieśmiała, przestraszona, acz inteligentna. On - bogaty, przystojny, z pozoru idealny. Do tego helikoptery, odrzutowce, wieżowce, wielki świat. No i ten seks. Gdzie orgazmy przychodzą jak na pstryknięcie palcem, podniecenie wywołuje nawet (albo przede wszystkim) przygryziona warga czy przewracanie oczami, wątek sado-maso, na maksa naciągany. "Bujdy na resorach" - jak to napisała mi właśnie w smsie Olcia. Tyle że - PRZYZNAJĘ SIĘ, CHOĆ MI WSTYD - wciągające bujdy. Polskie tłumaczenie drugiego tomu ukaże się dopiero w listopadzie, więc dziarsko zabieram się za wersję oryginalną. Czy dotrwam do trzeciego  - nie jestem pewna. Już zdążyłam się lekko podirytować językową jakością i podrasowanymi motywami rodem z science fiction. 
Trochę to jak współcześni Scarlett O'Hara i Rett Buttler, trochę to jak Kopciuszek. W internecie czytam, że inspiracją był podobno "Zmierzch", co już w ogóle powinno mnie zniechęcić. Ale z drugiej strony - czy kiedykolwiek sama z siebie zabierałam się za czytanie książki po angielsku?

PS - GODZINĘ PÓŹNIEJ. Zaczęłam czytać drugi tom. Te błyskotliwe wstawki w oryginale to na zmianę "crap" i "holy shit". Nic dodać, nic ująć. Kończę pierwszy rozdział i biorę się za coś bardziej pożytecznego... 

niedziela, 9 września 2012

Powieść

Olcia czyta EL James, ja - Charlotte Roche. I wbrew tytułowi, który wywołuje ironicznych uśmiech na męskich twarzach - nie jest to ani o modlitwach, ani o waginach, a seksu i rozpusty w książce jest jak na lekarstwo. Jestem w połowie lektury. Książkę pakuję ze sobą nawet do pracy - a nuż w autobusie, o ile będę miała miejsce siedzące, uda mi się przeczytać ze dwie-trzy strony. Że w pracy spędzam ostatnio po dziesięć godzin dziennie, okropnie cierpię, że nie mogę nad powieścią spokojnie przysiąść i jej wchłonąć. A może to i lepiej? Dawkuję ją sobie i łykam małymi porcjami. 
Ja ją odbieram jako książkę o lękach. I to głównie tych, o których za żadne skarby świata nie powiedziałoby się na głos. Albo powiedzieć jest bardzo trudno. O obsesjach, które każdy ma, ale nie każdy się do nich przyznaje. Bardzo wiarygodne, bardzo kobiece, momentami tak infantylne, że aż prawdziwe. 
Olciu, polecam. A jak skończę, to sięgnę po "Grey'a" ;)

środa, 5 września 2012

M jak masakra

Po wakacyjnej przerwie na polskie salony wróciła emka. Pierwszy odcinek wprawdzie opuściłam, ale już przy drugim - z powodu kronikarskiej odpowiedzialności - musiałam nadrobić zaległości. I okazuje się, że przeciętny widz, taki jeden, na chybił-trafił wybrany, z tych pięciu czy siedmiu milionów wiernych emce od lat, nie zorientuje się wcale, że to jakiś nowy sezon nastąpił. Wprawdzie rewolucja jedna w scenariuszu jest - że ten jeden z bliźniaków się rozwodzi, ale w sumie co to za rewolucja? To ten bliźniak, co to od urodzenia nie ma szczęścia do kobiet. Wszyscy pamiętają Teresę, co miała maślane oczy, Olę, co nie potrafiła grać, Madzię, zwaną Muchą, wiecznie-płaczącą Sylwię, co teraz jest płaczącą dziewczyną Obrzyda i setki innych panien. I każdej tej historii towarzyszyły porządny, dobrze skrojony dramat, rozstanie, depresja i deklaracja, że to była TA JEDYNA. Już się zdawać mogło, że się bliźniak ustatkował, bo tu proszę: nowe mieszkanie, żona, miłość (jak zwykle) i błysk w oku bliźniaka (też jak zwykle...). Ale coś tam się wydarzyło, nie wiem dokładnie co, bo mam zaległości jeszcze z poprzedniego sezonu, no i masz babo placek: pozew, ława sądowa, rozwód w trakcie. 
Wątek kolejny to Marek i jego niesforna siostra Małgosia, którym nagle się zaczęło wydawać, że mają po 20 lat i beztrosko rozmawiają o tym, że zarejestrowali się w pośredniaku - jakby chodziło o zapisanie się na zajęcia jogi. No, przyoszczędzili scenarzyści na konsultacjach psychologiczno-zatrudnieniowo-społecznych. Bezrobotnym widzom mogło się zrobić przykro. Bo to jawne naigrywanie się z faktu bycia bez pracy. 
Luz.
Postać najgorsza z najgorszych i najgłupsza z najgłupszych to ta sąsiadka Piotrka i Kingi. Wątek generalnie jakiś naciągany, co to chyba dali tę kwestię do napisania jakiemuś stażyście, czy absolwentowi powiatowego kółka teatralnego dla scenarzystów, co to nie chce kasy, tylko swoje nazwisko w napisach końcowych, żeby móc sobie w przyszłości ten sukces do cv wpisać. No i mu nie wyszło. Ale już nie było czasu na poprawki w scenariuszu, Łebkowska przeszła do konkurencji, więc zaradzić już nic nie mogła no i tak zostało. Trudno. Najwyżej widzowie będą przysypiać. A to tylko im na zdrowie wyjdzie, bo rano trzeba wcześnie wstać, a lepiej wstać wyspanym. 
ALE TO WSZYSTKO NIC! Mam lepszy hit. Z dzisiejszego poranka.
Otóż przy porannej kawie o godz. 7.00 włączyłam sobie do towarzystwa telewizor. I co widzę? Emkę. Ale w wersji średniowiecznej, wręcz starożytnej. Odcinek z czasów, jak Hanka jeszcze żyła i nie nazywała się Natalia Boska, jak Marta zamiast ubrań nosiła worki od kartofli, a włosy farbowała chyba wywarem z cebuli, jak Marysia miała loki, męża z brodą a'la Rumcajs i mieszkała z całą rodziną na 20 metrach kwadratowych. Wątek Hanki warto rozwinąć: była wtedy czarnym charakterem, była w ciąży, nienawidziła Marka i wszystkich Mostowiaków i ciągle coś knuła. A Marta zadawała się z Gonerą, który wyglądał jak gangster i miała jakiś sztucznie piskliwy głos. 
Nie potrafię zrozumieć, po co telewizja sięga po takie przedpotopowe odcinki. Działa tym tylko na nerwy porannym widzom. Bo każdy dobrze wie, co będzie dalej, a niepotrzebnie musi się tylko denerwować przeciągającymi się akcjami budowanymi według zasady narastającego napięcia rodem z "Mody na sukces". Widz, który to ogląda, może nabawić się nerwicy, więc otwarcie apeluję do telewizji, aby te starocie zdjąć z anteny. 
Amen.