poniedziałek, 4 listopada 2013

Czapka czy beret

Zamówiłam sobie w internecie czapkę do biegania. Taką cienką, z bardzo bogatym opisem pt."oto-najlepsza-na świecie-czapka-do-biegania, a-swą-chwałę-zawdzięcza .... (i tu następuje wyliczanka jej niesamowitych, kosmicznych właściwości)". W sklepie sportowym w mej mieścinie taka czapka kosztuje stówę. Sorry - 99 zł. Powiedziałam panu sprzedawcy, że chyba na łeb upadł. Goły. Bez czapki. Bo stówa za kawałek szmatki, który sam w sobie jest nieatrakcyjny i nie ma nic wspólnego z bikini, to nie dość, że przesada, to również poważna zbrodnia i przestępstwo, na które na bank jest odpowiedni paragraf  w kodeksie karnym. 
Tak czy siak - w sieci było taniej. 
Opowiadam dziś Smazi o tej czapce, myśląc, że jej zaimponuję. 
Smazia to wytrawny biegacz, co to swą przygodę ze sportem zaczął raptem 10 miesięcy temu słowami "Miruś, ale ja nawet kilometra nie przebiegnę", a dziś robi trzy treningi tygodniowo, każdy w liczbie kilometrów takiej, co ma dwie cyfry. Ma za sobą dwa półmaratony z wynikiem zawodowca. Jak rusza, to trudno ją zatrzymać. No. 
Smazia się uśmiecha i mówi, że ona chyba kolejny sezon zimowy będzie trenować w swym niezawodnym... berecie. TAK! Tak! Takim co prawda nie moherowym, ale wełnianym, czarnym, ażurowym. Krótko mówiąc - babcinym. Jakby tego było mało, Smazia która na co dzień nie wyszłaby nawet śmieci wyrzucić bez pełnego makijażu i idealnej fryzury, na biegi chodzi sobie w... rajstopach, na które zakłada obciachowe krótkie spodenki, które zsuwają jej się z każdym krokiem z chudego tyłka. 
Dobrze, że buty chociaż zakłada normalne.

PS A z Gdańska dziś dotarła do mnie koszulka z biegu, w którym nie biegłam. Ale miałam tam swoją reprezentację :) Dzięki, Olciu! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz