Może wydać się to śmieszne, ale w trakcie nauki najtrudniejsze dla mnie okazało się... wykrawanie pierogowych kółek z ciasta. Mama nie robi tego szklanką, tylko specjalnym plastikowym urządzeniem, które w następnym etapie służy jej do sklejania pierogów. I z tym właśnie nie mogłam sobie poradzić. Ale tak poza tym, uważam, że lekcja zakończyła się sukcesem. Kiedy jeszcze dwa tygodnie temu snułyśmy z mamą wizję wspólnego lepienia, mama mówiła coś o tym, że ulepimy z 60 sztuk, co wydawało mi się ilością nieprawdopodobną i astronomiczną. Tymczasem jakoś tak wyszło przypadkiem, że farszu zrobiłyśmy dużo, ciasta też dużo i sztuk nie 60, a 160... Pół zamrażarki mojej, która dotąd mroziła powietrze, wypełniają podzielone już na porcje (po 10 sztuk) pierogi! Lalala! I tak sobie myślę, że skoro dla mnie to już żadna filozofia, to na luzie zrobię - póki sezon trwa - małą porcyjkę z truskawkami.
Ale żeby nie było, że wszystko szło tak lekko. Mama na dzień dobry skrytykowała niektóre elementy mojego wyposażenia kuchennego. Dużym minusem był brak dużej miski. Oczywiście - mimo że byłyśmy po porządnych zakupach w tesko - musiałam drugi raz lecieć do mojego dzielnicowego marketu. Mama skrytykowała mnie też za mój pieprz w młynku. Po pierwsze - śmiesznie mała ilość jak na jej pierogowe ambicje, po drugie - za dużo z tym zabawy. Musiałam nabyć po prostu pakę zmielonego pieprzu, którego mama potem nie żałowała przy doprawianiu ruskiego farszu. I w sumie kiedy usłyszałam "To teraz ty ugniataj ciasto", to spodziewałam się kolejnej fali krytyki. Jednym okiem zerkałam na ugniatane moimi rękoma ciasto, drugim - na mamę. "Co, nie możesz na to patrzeć, jak mi słabo idzie?" - zapytałam w końcu. "A mnie to ani grzeje, ani ziębi. Ugniataj" - usłyszałam w odpowiedzi". Jakoś poszło. Luz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz