środa, 31 lipca 2013

Akt chirurgiczny

Już dziś wiem na pewno, że moja historia z chirurgicznym rwaniem zęba będzie miała co najmniej pięć aktów. Na razie nie biorę pod uwagę żadnych powikłań ani komplikacji. Te pięć aktów to jest najbardziej optymistyczny wariant. Mam już foto panoramiczne całej mojej szczęki, na którym uśmiecham się co najmniej szyderczo, żeby nie powiedzieć wręcz, że zabójczo. Batalia z chirurgiem jest jak walka z wiatrakami, bo ja swoje, a on swoje, a wiadomo że on i tak ma racje choćby nie wiem co, a ja to mogę się co najwyżej pokornie podporządkować. Żeby jeszcze dodać smaczku całemu temu spektaklowi, dodam, że ów chirurg ma jakieś - na oko - dziewięćdziesiąt lat, jest cały siwy i pomarszczony, a jak coś powie, to już gorzej niż Gargamel do Smurfów. Luz. Zaciskam zęby (!) i brnę w to dalej.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Jezioro

Po weekendowej szybkiej wyprawie nad jezioro, stwierdzam jednoznacznie, iż pojechałam na wypoczynek skrajnie źle przygotowana. Moje pobieżne obserwacje (bo na wnikliwe zabrakło mi już sił) pozwalają mi stwierdzić, że nad wodę należy jechać wyposażonym w: a) grilla, b) trzy kilo kiełbas, c) skrzynkę piwa - najlepiej z popularnego browaru, d) ryczące dziecko, e) dmuchany materac tudzież ponton, f) zły, awanturniczy nastrój, g) wózek z hipermarketu (jak na zdjęciu), h) akumulator samochodowy (na zdjęciu), i) wyjącego boomboxa (na zdjęciu), j) "12 groszy" Kazika (też na zdjęciu - należy to sobie już wyobrazić). Przy okazji dodać warto, że wspomniany wyżej grill obowiązkowo musi emitować odpowiednią ilość dymu, żeby pokrył on wszystkich plażowiczów rozkoszną zasłoną, jak również żeby unosił się w promieniu kilometra nad jeziorem - aby letnicy z innych plaż to widzieli i czuli.
A ja głupia pojechałam tylko z ręcznikiem i butelką mineralnej.

piątek, 26 lipca 2013

Jak Olcia ze Smazikiem

Wreszcie udało mi się zapoznać Olcię ze Smazią. Jako że Olcia wpadła z niespodziewaną, niezapowiedzianą i dość konspiracyjną wizytą do rodzinnego miasta, nadarzyła się  ku temu okazja. I scenariusz wyglądał dokładnie tak, jak podejrzewałam. Po minucie okazało się, że mają milion wspólnych znajomych, więc zapominając całkowicie o moim istnieniu i nie zauważając już mojego towarzystwa, zaczęły sobie opowiadać historie jakiegoś Jasia, przy czym jedna przez drugą licytowały się na zasadzie "kto ma ciekawszego i bardziej aktualnego newsa". I jak po nitce do kłębka - doszły do całkiem sporej sieci wspólnych znajomych. Ale to mnie w sumie nie dziwi - bo wiadomo jak to na wsi jest. Hit Olciowo-Smazikowy jest taki, że one są praktycznie takie same pod względem: a) nieustępliwego, nieustającego i wiecznego powtarzania tego, że są grube, mimo że wiadomo jakie są, b) wpadania w paranoidalne stany związane z jakim szczegółem ich wyglądu (przykład? Smazia na półmaratonie wystąpiła w pełnym makijażu. To nic, że po przebiegnięciu 21 km efekt był właściwie bardziej niż opłakany - grunt to tapeta. Poza tym na biegowe treningi w cieplejsze dni, kiedy to wiadomo że trzeba założyć jakieś krótkie spodenki czy krótkie leginsy, Smazia PUDRUJE pajączki na nogach PUDREM. No bo przecież powszechnie wiadomo, że każdy by na te pajączki patrzył i wiadomo co by w tym kontekście sobie o Smazi pomyślał. Olci wyczynów to nawet nie warto przypominać. Ja to mam w pamięci jej moniuszkowe numery, które wydawać się mogą śmieszne, ale z częstotliwością "co jeden dzień" ocierały się raczej o tragikomedię lub porządny melodramat. Ot chociażby malowanie na gwałt paznokci tuż przed wyjściem do kina, po czym stwierdzanie że ten kolor JEDNAK NIE PASUJE, zmywanie i malowanie ich od nowa. A nuż ktoś w ciemnym kinie na to zwróci uwagę. Luz.) 
Obawiam się, że jakby Olcia się nie wyprowadziła do Gdańska albo poznałabym Smazię szybciej, to tworzyłybyśmy jakieś obłąkańcze zielonogórskie trio. 
Luz. 

poniedziałek, 15 lipca 2013

Z Watykanu

Czary-mary i od dziś robię chlebek watykański. Kto robił - nie musi dalej czytać. Kto nie robił - temu wyjaśniam. Chlebek watykański to właściwie nie chlebek, a piekielnie słodkie ciasto. Robi się je z zaczynu, który się od kogoś dostaje. Przez sześć dni codziennie się dodaje jakiś składnik. Jest jeden dzień, kiedy nic się nie dodaje, a jedynie się miesza. Luz. Potem gotowe ciasto dzieli się na cztery części - z jednej piekę chleb (...), a trzy rozdaję sąsiadom albo dobrym ludziom (w Watykanie to chyba synonimy... ja jednak rozróżniam dobrych ludzi od sąsiadów). 
I naszły mnie takie przemyślenia, że jeśli w Watykanie żre się takie słodkie dobrocie, to nic dziwnego, że Franciszek tak gromko wzywa do ubóstwa. Toż ten chlebek to rozpusta i przepych w czystej postaci. Tak czy siak, legenda głosi, że piecze się to tylko raz w życiu, więc mimo iż od miesiąca nie jem słodyczy, to pomyślałam sobie, że skoro zaczyn już dostałam, to odbębnię ten chlebek i do końca życia będę miała spokój. 
Amen.