sobota, 22 grudnia 2012

Przedświąteczne cuda/cudy...

... czyli spostrzeżeń kilka z ostatnich dni.
1. Matka Polka Sulechowska, która - jak powszechnie wiadomo - mimo urodzenia dwójki dzieci, waży nadal jakieś góra 45 kilo, co jest jawną niesprawiedliwością dziejową i nieporozumieniem, je dziesięć razy więcej i dziesięć razy szybciej niż przeciętny człowiek. Podczas czwartkowej mej wizyty u niej postawiła przede mną cały stół jedzenia, po czym swój przydział sama wchłonęła w pięć minut, łącznie z wagonem czekoladowego ciasta z kremem i patrzyła tylko, jak ja powoli jem. Wprawdzie ja wymachiwanie widelcem miałam utrudnione z powodu odnowionego (tym razem już na poważnie) zwichnięcia barku, niemniej jednak tempa nie potrafiłam dotrzymać również przez ilość jedzenia, którym zostałam zarzucona. LUZ. Właściwie nie wiem, czemu się dziwię. Matka Polka Sulechowska, kiedy nie była jeszcze matką, słynęła z tego, że potrafi zjeść dziennie dwie pizze. Nie zmieniło się to, jak widać. 
2. Dialog. "Szymonku, a powiedz cioci, jak się zabija karpia". Szymon: "Młotkiem!". Takie mniej więcej dialogi prowadzi Matka Polka Sulechowska ze swym dwuletnim synem. To tylko jeden z przykładów. Szymon generalnie jest zdania, że zabawki mogą służyć albo do bawienia się nimi, albo do krojenia/piłowania/rzucania/rozwalania (słownictwo Dwulatka w tym zakresie jest bogatsze niż moje, po prostu nie potrafię sobie już przypomnieć, co mi tam jeszcze tłumaczył w kontekście zastosowania zabawek). 
3. Ola w drodze z Gdańska do Poznania sikała pięć razy, a w drodze z Poznania do ZG - cztery razy. Ten fakt zdecydowanie zasługuje na odnotowanie i komentarza nie wymaga.
Skomentować jednak warto, że mimo że z Olą uzgodniłyśmy już dawno, że prezentów sobie w tym roku nie robimy, bo wiadomo - kredyty i te sprawy - to oczywiście obie sobie prezenty jednak zrobiłyśmy. Dostałam całe stado filcowych zwierzątek i innych pociesznych kształtów, co to otwierają przede mną morze nowych rękodzielniczych możliwości i inspiracji. Dzięks! 
4. Dorota przed kilkoma dniami napisała mi taką wiadomość tekstową, iż dostanę coś, co ma Natalia Siwiec. Nazwisko to i imię znam z internetu, kojarzy mi się głównie z Euro 2012 i dziwnym podekscytowania internautów. Kim jest Natalia Siwiec, ogólnie nie wiem, bo się w sumie nie interesowałam, ale uznałam, że mieć coś, co ma i ona, to oznacza, że powinnam się cieszyć. Dostałam łańcuszek z zawieszką. Siwiec ma podobno taki sam, tyle że złoty. Luz. Hit jest taki, że Doro mi opowiedziała, iż panna Siwiec, po tym jak została gwiazdą internetu i ulubienicą euro-piłkarskich fotoreporterów, sama zaczęła wydzwaniać po stołecznych redakcjach, informowała, że "TO JA" i że "proszę bardzo, oto mój numer, jakby państwo chcieli, żebym wam udzieliła jakiegoś wywiadu, to nie ma problemu". Komentarza też to nie wymaga. Grunt że mam łańcuszek, jak ona. LUZ. 
5. Dzwoni moja kuzynka z Wrocławia, informuje, że pacynki doszły. "Dziękuję bardzo, są bardzo ładne. Pokazałam je dzieciom tylko i je schowałam do skrzyni, w której trzymam inne pamiątki dzieci. Dam im je za parę lat. Bo teraz ich nie docenią, zniszczą, zjedzą, potną, zgubią. A nie chciałabym do tego dopuścić. Ewentualnie ja się nimi pobawię"... LUUUZ.
6. Choinka ubrana. Po tygodniu męczenia kota (kotów?) - usłyszałam ni z tego ni z owego, jakby tak znienacka "Możesz iść ubrać choinkę" - takie błogosławieństwo i przepustkę do świątecznego klimatu. Pachnie teraz ładnie, delikatnie się świeci i na bank jest najbardziej kolorową choinką na całym osiedlu, a może nawet w całym mieście.


wtorek, 18 grudnia 2012

Choinka, część trzecia

Trzeci odcinek choinkowej opowieści trochę został sprowokowany, bo przecież go nie planowałam... Ale luz. Stan faktyczny właściwie się nie zmienił. Drzewko nadal stoi smutno na balkonie. Zrobiłam jednak rekonesans wśród ozdób choinkowych. Będzie trzeba je trochę zweryfikować w trakcie ubierania. Tylko pytanie - kiedy to będzie...
Rozpoczęłam dziś urlop. W planach mam wolne do końca roku. W ramach odpoczynku od pracy - biegam po bankach, podpisuję miliony świstków, rozkminiam fachowe słownictwo finansowe i łapię się za głowę, odkrywając, jak banki kroją klientów na kasie. 

niedziela, 16 grudnia 2012

Choinka, część druga

Widzę, że stoją przyniesione z piwnicy ozdoby choinkowe. Ale - nie wiadomo czemu - mam zakaz ich dotykania, a co za tym idzie - ubierania choinki. Czyli szczucia i mojej irytacji ciąg dalszy. Najlepsze jest to, że popakowałam już tony prezentów gwiazdkowych, które mogłyby sobie spokojnie leżeć tam, gdzie ich miejsce - pod choinką, a muszą bez sensu spoczywać zamknięte w szafie. BO CHOINKI NIE MA. Tzn. jest, ale nadal goła i nadal na balkonie. 
Wrrr. 
Poza choinką inne jeszcze sprawy mam na głowie. 
Powoli wchodzę w klimaty, w których od jakiegoś czasu siedzi Olcia. Lekki mam z tego tytułu nieogar, bo generalnie jestem w niedoczasie i decydujący będzie ten tydzień. Luz.

sobota, 15 grudnia 2012

Cho-in-ka

Stała sobie na balkonie. Nie wiem nawet ile. Bo zostało to przede mną zatajone. Przez całe popołudnie słyszałam "Idź na balkon". Myślałam, że to kolejny jakiś wkręt, taki żart. Że pójdę i zostanę zamknięta i będę tak stała na tym mrozie w skarpetkach. A to chodziło o choinkę. Ale teraz tortura dodatkowa polega na tym, że ta choinka tam stoi - żywa, zielona, pewnie pachnąca. A ja nie mogę jej ubrać. BO NIE. "Bo ubiera się choinki dzień przed świętami". Przecież to jest bez sensu! Po co czekać? Przecież takie gołe drzewko związane sznurkami, stojące na balkonie, tylko niepotrzebnie się marnuje, bo mogłoby już spełniać swoją rolę. Wrrr! 
Jutro się tym może zajmę. Powiedzmy, że dziś to już zbyt późna na dekorowanie choinki pora. 

wtorek, 11 grudnia 2012

Zwichnięcie

Godz. 5.40. Dzwoni budzik. Pierwszy. Bo po nim jeszcze jest pięć drzemek co pięć minut. Budzik daleko, nie pod ręką. Sięgam. Aaaa! Coś przeskoczyło w prawej ręce. Luz. Naciskam drzemkę i zapadam w półsen na następne pięć minut. I myślę przy tym. "Oho, dziś jedenasty. Matka Polka ma urodziny. Muszę pamiętać, co by do niej zadzwonić". Luz. Drzemka. Drzemka. Drzemka. Wstaję. W łazience się okazuje, że ręka boli. Prawe ramię. Tudzież bark. Soczewki zakładam zgięta w pół - skoro ręką nie mogę sięgnąć do oka, to mogę okiem do ręki. Bluzkę pięknie ubiegłego wieczora wyprasowaną zakładam na siebie metodą "powolutku, jedna rączka, au, au, au, au! Dobra. Druga rączka". Luz.
W pracy się okazuje, że długopis ciężko utrzymać. Boli już nie ramię, ale cała ręka. Plus drętwienie dłoni gratis.
Godz. 9.00. Na telefonie wyskakuje przypomnienie. "Kalina - 30 urodziny".
Przez parę godzin boksuję się z myślami i pracową współlokatorką. Dobra. Idę do lekarza.
Po drodze dzwonię do Matki Polki. I mówię jej, że się nieźle uśmiałam, że ona już ma 30, co oznacza, że jest dość jakby stara. A Matka Polka mi na to, że po pierwsze to za rok ja też tyle będę miała, a po drugie, to coś mi się już w głowie całkiem pomieszało, bo trzydziestkę to ona miała dawno temu. Teraz ma 31.
Luz.
Rzeczywiście.
Po lekarzach maratonik. Od rodzinnego wychodzę z dwoma świstkami. Generalnie z przekazu ustnego wiem, że mam się udać do ortopedy. W hieroglify na świstkach już się nie wczuwam.
Na lekarza-ortopedę czekam dwie godziny. Czekam, trzymając w dłoni dwa świstki plus numerek. W końcu wchodzę. "A prześwietlenia czemu pani nie zrobiła? Ma tu pani przecież skierowanie!!!" LUUUZ.
Plus lekarza taki monolog: "Czy pacjentka nie wie, że tu się we wtorki nie przychodzi? Tu we wtorki są same babcie, emerytki zrzędzące, najczęściej zresztą emerytowane lekarki, co wysiadują w poczekalni godzinami. Poza tym pacjentka zawyża mi tu średnią wieku".
Naprawdę luz.
Opowiadam mu w telegraficznym skrócie, jakich historii m.in. na jego temat musiałam w poczekalni wysłuchać. Chociaż i tak przepustką do poczekalniowej społeczności jest tajne hasło "Który ma pani numerek?".
Diagnoza. Zwichnięcie stawu ramienno-barkowego. Prawego. Tabletki, jak nie pomogą to zastrzyk ("Taką ampułę pacjentka sobie kupi"), dodatkowo zabiegi różne niby-rehabilitacyjne. "Tylko niech się pacjentka nie łudzi, że pacjentka jeszcze się w tym roku gdzieś na tę rehabilitację dostanie".
Kontrola w styczniu. "Czyli w przyszłym roku" - wyjaśnia mi lekarz-ortopeda. "A to już też będę stara.  Będę miała już trzydziestkę". "A to już bardziej będzie pani do towarzystwa pasować".

sobota, 1 grudnia 2012

Szewska pasja

Olcia twierdzi, że zaszyłam się w swoim świecie, ja powiedziałabym nawet, że popadłam w szewską pasję. Tak czy siak - chodzi o to, że szyję, dziergam, haftuję, wycinam. Wszystko już jakby w ramach przygotowań świątecznych, ale coś czuję, że na świętach się to nie skończy. Zdążyłam już odkryć, że w polskim internecie nie ma co szukać inspiracji. Wystarczy jednak wpisać hasło po angielsku i człowiekowi aż się igła w rękach pali do kolejnych filcowych projektów. Aktualnie jestem na etapie przygotowywania prezentów dla dzieci mojej kuzynki. Dziergam mini pacynki na palce. Luz.



środa, 21 listopada 2012

Mir gotuje i szyje

Ja już chyba całkiem zwariowałam. Pochłonęły mnie całkowicie czynności, które były raczej domeną XIX-wiecznych gospodyń domowych. Ale cóż - zaczęłam wracać z pracy o godz. 15.30, to coś trzeba ze sobą popołudniami zrobić. 
Zaczęło się od gotowania. Umówmy się - to nigdy nie było moją specjalnością. A tu proszę. Gotuję sobie ostatnio zupki rozmaite, oczywiście zupy-kremy. A to brokułowo-porowo-szpinakowa z serkiem ricotta, a to pomidorowa, a dziś - kalafiorowo-cukiniowa. Mało tego. Przepis na dzisiejszą zupę pochodzi z bloga Kasi T., co właściwie nawet nie powinnam się publicznie przyznawać, bo jeszcze bardziej się pogrążąm. Trudno. 
Druga rzecz to już całkowite szaleństwo. SZYJĘ (od czasownika "szyć"; nie chodzi - jak to niektórzy sugerują - o rzeczownik, część ciała między głową a ramionami). Szyję ozdoby choinowe. Wiadomo. Cały chińsko-amerykański świat jest co najmniej od miesiąca gotowy do świąt, więc nie mogę być w tyle. Ba! Muszę czem prędzej nadrabiać zaległości, bo święta tuż-tuż. Otóż szyję na razie filcowe bombki. W planach są jeszcze inne filcowe cuda, tudzież choinka. Chociaż ten ostatni element zaczynam sobie powoli wybijać z głowy, bo choinka, którą sobie wymarzyłam wymaga dużo zachodu i fizycznego wysiłku. Już wolę ten czas poświęcić na moje bombki. Nie oglądam telewizji, nie czytam książek, tylko wracam z pracy, gotuję obiad i SZYJĘ. Rozważam zakup audiobooków, co by w sprytny sposób połączyć dwa w jednym - przyjemne i przyjemne z pożytecznym i pożytecznym.
Dobra. Na internet też szkoda czasu. Wracam do szycia. 
Aaa! Kilka efektów mych podróży z igłą:









środa, 14 listopada 2012

Ola na meczu

Załamka! Olka poszła na mecz. Jakiś taki z tych, co to się je zapowiada miesiącami, tygodniami, jest pełna mobilizacja kupowania biletów, pezetpeen, murawa w pełnej gotowości, piękny stadion, wielkie nadzieje itd. Jak zobaczyłam u Olci na fejsie zdjęcie ze stadionu, to normalnie nie wytrzymałam. NIE CHODZI SIĘ NA MECZE!!! BO NIE. Bo ta piłka nożna to żaden sport, a już na pewno nie wykonaniu naszej rodzimej (ze szczyptą ironii użyję teraz wielkiej litery) Reprezentacji. Więc tłumaczę tej Olci - najpierw publicznie w komentarzach ne fejsie, potem już sms-ami, co by jej dodatkowo nie pogrążać. Że się na mecze nie chodzi. 
W końcu dzwoni do mnie. W tle słychać stadionowe pohukiwania. A Olcia KONIECZNIE musi mi coś natychmiast opowiedzieć. "Mircia, wyobraź sobie, że idę siku* [* my z Olcią należymy do tego gatunku, co to chodzi siku co pięć minut. Nerki niby zdrowe, więc to pewnie kwestia psychiki. Najlepiej jest sikać na zapas, chociaż to i tak nigdy nie pomaga. Mecz nie mecz - siku trzeba pójść], a tu kolejka do damskiej toalety zerowa. A do męskiej - na dwa piętra! Bo żłopią głupki to piwsko. Przecież zazwyczaj to jest odwrotnie, że do damskiej jest kolejka, nie?" - tak oto moja koleżanka znad morza dzieli się ze mną swoimi przeżyciami piłkarskimi. Po czym dodaje pospiesznie "Ale Mircia, ty wiesz, że ja nie miałam wyjścia, że musiałam tu przyjść służbowo".
Wiem. Wiem. Rozumiem. Rozumiem.  Naprawdę.
PS Od Olci wiem, że jest już dwa zero. Zero oczywiście dla nas. Mało tego - pierwsza bramka to samobój. Luzzz.

wtorek, 13 listopada 2012

Ha!

Szanowna Pani Mirosławo,
Bardzo Panią przepraszam - oczywiście wezwanie do zapłaty zostało wygenerowane przez system pomyłkowo.
Za niefortunną pomyłkę w imieniu naszego Wydawnictwa bardzo Panią raz jeszcze przepraszam.

Luz.

 

poniedziałek, 12 listopada 2012

Malczewski z konfiturą i długiem

Wracam z pracy do domu, a tu w skrzynce dwa awiza. Rzadko takie bogactwo korespondencji się przytrafia, znacznie częściej przychodzą zwykłe rachunki niż jakieś polecone, czy paczki. A tu do mnie, na moje nazwisko, na mój adres - jedno i drugie - i paczka, i polecony. Biegnę na pocztę. Odbieram. Paczka całkiem spora, elegancki kartonik. Luz - mówię sobie - rozpakowywać na ulicy nie będę, lecę do domu. Ale kopertę z listem rozrywam już po drodze. Otwieram. I aż krzyczę na głos do siebie, że to chyba jakiś żart! Wezwanie do zapłaty. Za książkę, którą zamawiałam z miesiąc temu - w prezencie urodzinowym zresztą dla pewnego młodzieńca. Opłaty uregulowałam jeszcze przed realizacją zamówienia, mailem wysłałam miłej pani z wydawnictwa potwierdzenie zapłaty. A tu proszę - oni mi taki numer wykręcają. I jeszcze straszą jakimś krajowym rejestrem długów. 
Ale luz - myślę sobie - mam jeszcze paczkę. To już nie może być nic niemiłego. 
W paczce papiery - pogniecione strzępy Wysokich Obcasów i folia bąbelkowa (uwielbiam folię bąbelkową!). A w niej - słoiczek malutki z obrazem Malczewskiego na pokrywce. A w słoiczku - konfitura. Dyniowo-pomarańczowa. 
Łyżeczkę na dzień dobry wyjadłam jedną trzecią. Resztę zostawiam do maślanej bułki na śniadanie. 
Dzięki, Doro! 



sobota, 10 listopada 2012

Hydraulik na Moniuszki

To ten typ, co dużo gada, zwierza się z swojego całego życia, wypytuje mnie o wszystko łącznie z metryką i zarobkami, a skąd ja jestem, a on to w Babimoście miał kiedyś dziewczynę, a taką Marzenę, a czy znam, a jakim to on autem jeździ, ale jakby dziś miał znów kupować, to kupiłby sobie coś skromniejszego, a że dom wybudował i ma tam solary, co by na energii oszczędzić trochę, generalnie pracuje na czarno, zusów nie opłaca, ubezpieczenia nie ma. Ale też opowiada o swoich planach na przyszłość, snuje wizje, jakie to on wielkie pieniądze zarobi, ale teraz to on się uczy angielskiego, bo chce wyjechać na zachód na wiatraki (mąkę będzie mielił??), a za ten angielski to płaci tyle a tyle, a do tego jeszcze indywidualne lekcje w niedziele pobiera. A kolega starszy to mu już dawno mówił "Ucz się, chłopie, angielskiego". Ale on wtedy słuchać nie chciał. A teraz wiedza już tak łatwo do głowy nie wchodzi. Ale mimo popełnionych  młodości błędów - ma receptę na wszystko. Tylko jakoś ta robota mu się w rękach nie pali... 
Problem na Moniuszki jest taki, że nie działa ogrzewanie. Nawalił jeden grzejnik (kolejny...), więc żeby tu nie zamarznąć, trzeba już było wezwać fachowca. Na pierwszy rzut oka - rzeczywiście fachowiec. Ale teraz widzę, że zbyt dużo potencjalnych diagnoz stawia. Czyli nie wie tak naprawdę, co jest popsute. Właśnie wymienia grzejniki. Ale nie gwarantuje przy tym, że to rozwiąże problem... Jak zamontuje, to się zobaczy. Bo może się okazać, że to z piecem coś jest nie tak. Co według mnie jest całkiem prawdopodobne. Bo woda dziwnie leci, jak się kąpię - na zmianę - wrzątek i zimna. To chyba nie jest normalne. Ale co ja tam wiem. Pan fachowiec i tak wie lepiej. Nie słucha mnie, tylko gada.

niedziela, 4 listopada 2012

Weekend z Olcią

Ona nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Mieszkałam z tą dziewuchą ponad dwa lata, myślałam, że już ją trochę wychowałam, że może tzw. wielkie miasto ją trochę odmieniło. Ale nie. Jak była wariatką, tak dalej jest. 
Przykład 1. Kawiarnia. Zamawiamy herbatę. Dostajemy do tejże herbaty cukier w takich wąskich podłużnych saszetkach. Już widzę, że Olcia kręci się niespokojnie. Patrzy - to na cukier, to na mnie. - Słodzisz? - pyta. No mogę nie słodzić. Ale o co chodzi? 
- Bo ja zbieram taki cukier - tłumaczy Olcia. 
- ? - milczę, ale moja mina wyrażą zdziwienie. 
- Już mam prawie kilo - dodaje Olcia z poważną miną. 
- ??? - mimiką twarzy prezentuję jeszcze większe z dziwienie i komentarz w stylu "wtf".
- Sama nie słodzę. Ale mam ten cukier dla gości. No co. Na nowe mieszkanie.
BEZ KOMENTARZA.
Przykład 2. Wyruszamy na bieg Gdańsk Biega. Pomysł jest już z założenia dość szalony, bo przecież ani nie trenujemy, ani się w biegowe klimaty jakoś nie wkręcamy. Raz, dawno temu przebiegłyśmy jakiś tam półmaraton, przez co wydaje nam się, że jesteśmy już wytrawnymi biegaczkami, które o bieganiu wiedzą już wszystko i mogą być w tej dziedzinie autorytetem. A fakty są takie, że wiemy jedynie co to znaczy mieć kolkę i dobiec na metę już po wszystkich... No ale powiedzmy, że w akcji Gdańsk Biega dystans nie jest jakiś powalający - ledwie 3 km (dla tych ambitniejszych - 6, ale się nie będziemy nawet porywać z motyką na słońce). Dzień przed biegiem zakupiłyśmy nawet specjalne biegowe spodnie, zwane po prostu gaciami. 
W dniu startu - obowiązkowo śniadanko biegacza, czyli jajka i takie tam. Luz. Olcia oczywiście się stroi, co rusz słyszę "ale czy to będzie pasować, do mojego szalika?"... Jakby chodziło o tytuł Miss Startu i Mety. 
I teraz najlepsze. Podjeżdżamy na miejsce startu. Już mamy wysiadać z auta. A ta wariatka wyciąga puder, lusterko i zaczyna się PUDROWAĆ. Po czym wyciąga kredkę i robi sobie oczy. Nie wytrzymuję nerwowo. - No przecież tam będzie TELEWIZJA - Olcia się usprawiedliwia. 
Szkoda, że zamiast zwykłego ambulansu dodatkowo nie było też medyków z psychiatryka. Zaraz by się nią zajęli. 
Ostatecznie impreza była bardzo pozytywna. Na metę udało się dobiec. Nam i 4,5 tysiącom innych uczestników. Okazało się (na moim przykładzie), że brak makijażu w tym nie przeszkadzał.














piątek, 2 listopada 2012

Luje na trasie Berlin-Danzig

Podróż do Gdańska. Jedyna możliwość - InterCity, co z Berlina mknie. Wcześniejszym nie mogłam, bo musiałam być dziś w pracy. Ale opcja całkiem niezła - w pięć godzin zaledwie u Oli będę. Aż tu się okazuje nagle, że skoro tempo takie nietypowe jak na kolej polską, ekspresowe, ponaddźwiękowa wręcz prędkość tej rakiety zwanej potocznie pociągiem, to i cena adekwatna. 129 zł w jedną stronę. Drugą kasą. W zwykłych przewozach regionalnych na tam i z powrotem by mi to wystarczyło. Ale luz - mówię sobie. Nie co dzień człowiek Olcię nad morzem odwiedza, raz się żyje, nie będę na podróży do tej wariatki oszczędzać. 
Wchodzę do pociągu. Oho! - mówię sobie. Stąd ta cena. Zero brudu, zero niedomykających się drzwi i okien. Wręcz tu elektronika, dwudziesty pierwszy wiek plus pełna kultura gratis.
 Ale wchodzę do przedziału i już wiem że za bilet przepłaciłam. Że właśnie czytam namiętnie Witkowskiego, to od razu mam i hasło przewodnie, i pełną pasującą doskonale i adekwatnie definicję.
Dwa luje.
Tj. dres. Czarne szeleszczące spodnie. Obowiązkowo brudne. Obowiązkowo wyblakłe, sprane, zniszczone od nadmiernego noszenia, bo to pewnie jedyne spodnie, jakie luj w szafie swej, w swojej garderobie ma. Marka puma. Do tego odpowiednie buty sportowe najka. I bluza z kapturem. Drugi  - ten sam zestaw odzieży, tyle że zamiast spodni dresowych - dżinsowe. Też brudne. I też sprane. Dres - młodszy. Dżins - starszy. Śmierdzą najgorszymi, najpodlejszymi, najtańszymi w kiosku fajkami. Do tego niemiecka reklamówka ze sklepu REWE. W niej coś na kształt butelki. Z wódką. Plus pepsi. Niemiecka. 
Luje głównie śmierdzą. Co mnie już denerwuje. Empetrójka na uszy i się odcinam. Ale - myślę sobie - powinnam trochę też jak Witkowski... W końcu książkę piszę. A do prozy się to przydać może. Jak u Witkowskiego. Dyskretnie wyłączam empetrójkę, słuchawki zostawiam na uszach. 
Luje wracają z Niemiec. Ale tylko na weekend, do poniedziałku. Nie potrafię z kontekstu wychwycić gdzie pracują, ale młodszego niemiecki boss dziś pochwalił. Ten starszy - jakby głupszy. Oczywiście "poszłem" i "co tam pisze" ("Bydgoszcz" akurat BYŁO NAPISANE). Luz. Plus gratis historyjka, że młodszy pracuje z takim Polaczkiem, co to przesiedział 15 lat w więzieniu, za zabójstwo. Teraz wyszedł i pracuje w Niemczech. Zabił człowieka jak był młody, dziś żałuje bardzo. Podobno. I zarabia tam sobie 15 ojro na godzinę. LUZ. 
Opowieści snują przeróżne. Starszy luj - o tym że ma wodę w piwnicy i że to wody gruntowe, więc co jakiś czas przyjeżdżają panowie od szamba i wypompowują tę wodę ("Poszłem raz do piwnicy po ogórki, a tam wody potąd" - pokazuje luj ręką na wysokości swojego pasa). Młodszy mu tłumaczy - że skoroś taki stary, to głupi, że się do tej pory za to nie zabrałeś. I jak wy tam żyjecie. I żeś ty ten dom do ruiny doprowadził. Boś głupi. A kanalizę macie? To czemu odpływu na lewo nie zrobisz? No jak to jak? My też tak mamy! 
Na fajkę wychodzą średnio co pięć minut.Wracają. Śmierdzą. 
Młodszy zasypia. Starszy coś gada. I ni z tego, ni z owego do mnie - czy widziałam tą panią starszą, co chodzi po korytarzu. Bo ona wchodzi do przedziałów i pyta ludzi czy mają 10 centów. I czy u nas tu też była. 
Młodszy zaspanym głosem: "Adam, zostaw panią. Nie zaczepiaj."
Luz. Ja się w ogóle nie odzywam. Nie integruję się, nic.
Młodszy za chwilę: "Adam, uszanuj to że śpię"
Ho ho! Język polski.
Tczew. Starszy wysiada. Zbierają obaj jego majdan. I nagle słyszę "To piwo niemieckie to bracholowi obiecałem. A czekolada dla siory"
"Ej. Daj pani czekoladę"
"No... co ty.... Taaak?"
"Daj. Teraz daj. Proszę pani. Proszę pani, przepraszam, mój kolega ma coś dla pani"
Ściągam słuchawki, udaję zaskoczoną. 
"Proszę" - mówi starszy luj i wręcza mi potężną tabliczkę. 
Ja że dziękuję bardzo, ale lepiej nie. Niech weźmie i da komuś w domu.
I teraz kluczowa kwestia tego dialogu.
"PROSZĘ PANI, ALE TO NIEMIECKA".
Ta kwestia przesądza sprawę. Biorę. Jak niemiecka, to oczywiście, chętnie, bo ja uwielbiam słodycze. 
Luj wysiada, młodszy zaraz do przedziału wraca "Bo kolega kurtki zapomniał". 
Ja: "Dobrze że głowy nie zapomniał". 
I już po chwili słyszę z korytarza jak młodszy starszemu to opowiada. 
Zero chamstwa. Pełna kultura. Podróż za 129 zł.


czwartek, 1 listopada 2012

Jedzie Mirka na Pomorze

Olcia już pewnie z transparentem, girlandą nad oknem i szampanem chłodzącym się na balkonie wyczekuje, aby mnie powitać w pod-Trójmiejskich progach. Sto tysięcy razy już się do niej wybierałam, już połączenia kolejowe miałam posprawdzane, już prawie nawet walizeczkę spakowaną, ale zawsze coś w pracy wypadało, a to brak urlopu, a to coś innego super ważnego, ewentualnie zwykłe i banalne me choroby różne typu zapalenie tchawicy. Tym razem odwrotu nie ma. Bo plan jest poważny. W niedzielę biegniemy w jakimś gdańskim biegu. Bez przygotowania, bez treningów, na żywioł. Ale może właśnie - przynajmniej jak tak sobie myślę, bo Ola pewnie raczej wręcz odwrotnie - może ten gdański bieg będzie początkiem powrotu do treningów? No to się akurat jeszcze zobaczy. Olcia publicznie już i pisemnie zadeklarowała, że dodatkowo zapewni mi atrakcji w stylu iście poznańskim... Czyli co kalorie w biegu zgubimy, to wraz z węglowodanami ziemniaczanymi nadrobimy. Luz. 

poniedziałek, 29 października 2012

Komunikacja (z samym sobą)

Co jest złego w komunikacji miejskiej? Zastanawiam się od godz. 7.30. I zaczynam dostrzegać same zalety. Czyli zupełnie odwrotnie, niż to miało miejsce dzień przed zakupem Batmobila, kiedy to cisnęłam się w stłoczonym autobusie bez możliwości ruszenia ręką, nogą, głową, czy choćby palcem, bez możliwości oddychania, pobierania niezbędnego do życia tlenu, czy w ogóle wykonania jakiejkolwiek czynności wskazującej na to, że nadal żyję.
Dziś mówię tak - w komunikacji miejskiej nie ma nic złego.
1. Nie trzeba skrobać szyb w autobusie. A okazuje się, że jest to ciężka, fizyczna praca, która z powodzeniem zastępować może porządną poranną gimnastykę. Że o ujemnej temperaturze powietrza, kostniejących dłoniach i ośnieżonym płaszczyku nie wspomnę.
2. Zanim autobus wyruszy, nie trzeba czekać, aż te szyby odtajają i będzie przez nie można zobaczyć cudnie zmrożony biały świat, tudzież drogi, znaki i innych zmotoryzowanych i pieszych użytkowników miasta.
3. Człowiek nie popełnia durnych gaf. Polegają one na tym, że np. się nie włącza silnika (przekręca się kluczyk w stacyjce tylko do połowy) i ma się nadzieję, że cały ten samochodowy mechanizm już działa i już jest nawiew na szyby, które lada chwila z białych zmienią się w przeźroczyste. Okazuje się, że silnik jednak trzeba odpalić wykonując czynność przekręcenia kluczyka do końca... Czy jakoś tak.
4. W autobusie można się rozglądać na boki, można sobie miło i przyjemnie spędzić czas, te dwadzieścia minut bez powtarzania sobie w głowie fraz typu "jedynka, sprzęgło, gaz, dwójka, gaz, trójka, hamulec, sprzęgło, dwójka, jedynka, hamulec, kluczyki, odpalić, bo zgasło, a światła mam? a ręczny spuściłam?" itp, itd.
5. Można dotrzeć do pracy bez adrenaliny.
 

wtorek, 23 października 2012

Powieściomania

Czasem tak jest z książką, że człowiek zaczyna czytać i ma nadzieję, że będzie miała jak najwięcej stron i że jak najdłużej będzie się ją czytać, ale z drugiej strony - chciałby ją połknąć od razu w całości. I że liczy skrycie na to, że tak jak dobrze się zaczęła, tak będzie cała do końca równie przyjemna, fascynująca, pochłaniająca, zaskakująca, metaforyczna, niestandardowa i zapierająca w piersiach obu dech. 
Tak mam teraz z "Drwalem". Ledwo zaczęłam i już wiem, że w moim osobistym prywatnym plebiscycie roku ma on szansę na podium. Język przede wszystkim. Prosty, ale bogaty. Przyjemny. Ludzki. Polski. 
Świeżo też jestem po "Kotach" Masłowskiej. Językowo-poetycko bezwzględnie bezkonkurencyjna. Do tego motywy, których nikt inny nie byłby w stanie wymyślić. Moda na polski folklor w wydaniu Go - dla mnie hit. Dziewczyńska chorobliwa zazdrość w wydaniu Fah. Jeszcze lepsze. Plus za pseudo-wpadki z pseudo-tłumaczenia. Minus - za krótka, za mało stron, za duża czcionka, za wiele niedosytu. 
Po pierwszym tomie "Grey'a" i połowie drugiego... Cóż... Nawet jakbym się teraz za Grocholę wzięła, to byłoby już o pięć poziomów wyżej. Ale powiem tak - warto takiego "Grey'a" poczytać chociażby po to, żeby potem na wydechu ulgi docenić literaturę, którą bez cudzysłowu i ironii rzeczywiście literaturą nazwać można. 
Luz. 

sobota, 20 października 2012

Bez przeszkód

Nie ma już żadnych przeszkód, żebym rozpoczęła to, o czym mówię od dawna. Tym bardziej, że inspiracje pojawiają się co jakiś czas, a zamiast od razu je spożytkować, gromadzę je w głowie. Tyle że z inspiracjami tak to już jest, że ulatują, wietrzeją, płowieją wyciekają. Dlatego trzeba je chwytać, póki gorące. 
Zaczynam pisać książkę. Na razie się nieśmiało przymierzam. Jestem raczej na etapie robienia notatek, gromadzenia fragmentów, które nie wiadomo jakim sposobem zebrać należałoby w całość, jeśli miałyby kiedyś tam stworzyć książkę. 
Luz. Pokombinuję. 
PS Motoryzacyjnych tematów na razie unikam. 

wtorek, 16 października 2012

Postępy

Nikt tak nie zrozumie kobiety, jak druga kobieta. Mała Marz wzięła sprawę w swoje ręce. Usłyszała tylko, że musiałabym pojechać po pracy do Focusa, ale może lepiej pójdę tam pieszo, bo przecież nie będę miała gdzie/nie będę umiała zaparkować, więc musiała zainterweniować. Umowa była taka. Ona jedzie ze mną Batmobilem do Focusa, mówi mi, jak zaparkować, po czym idzie ze mną do empiku, po czym ja ją odwożę pod pracę po jej auto. Luz. 
Okazuje się, że Mała Marz ma patent na parkowanie przodem. Robi się to na raz, bez problemów, bez kombinowania, bez zastanawiania się. Trzeba jechać zgodnie z tym patentem. 
Zaparkowałam między dwoma autami. Sama. Bez poprawek. Na raz. Równo. Między liniami. Między autami. Dzięki Małej Marz. Okazało się, że jest to super proste. 
Potem miałam jeszcze akcje z parkowaniem tyłem, pod skosem. Ale też sobie poradziłam. Jest nadzieja. 


poniedziałek, 15 października 2012

Cofanie. Cofnięcie

Jest trudniej niż myślałam. Po drogach jeździć to nie sztuka. Normalnie. Jak jadę prosto, to mam pierwszeństwo, jak skręcam w prawo to też mam pierwszeństwo, jak skręcam w lewo, to przepuszczam tych, co jadą z przeciwka. No i pieszych. Plus jakieś tam znaki, pionowe, poziome także, światła, autobusy, trzeba pamiętać o zmianie biegów, kierunkowskazach. Takie tam nudy. Dramatycznie zaczyna się robić, jak trzeba zaparkować. Problem nr 1 - zanim dojadę tak gdzie chcę dojechać, muszę sobie zwizualizować trasę. W sumie to nie problem. Ale lepiej jak to robię przed uruchomieniem silnika i wyruszeniem w drogę. Problem nr 2. Parking. Na którym nigdy nie ma miejsca. Czyli chyba każdy możliwy parking w mieście. Bo wszyscy podstępni mieszkańcy tego miasta plus okolic, wszyscy ci sprytni kierowcy aut, już dawno przede mną wpadli na to, że trzeba tu stanąć. No i oni właśnie przede mną stanęli. I mają luz. A mi zajęli wszystkie miejsca. Te dobre, do których łatwo dojechać. I zostają mi same takie, co nawet jeśli już uda mi się w nie wjechać, to na bank nie wyjadę. Bo będę musiała się nakręcić kierownicą w te i we wte, bo wszyscy okoliczni mieszkańcy mieszkań usadowią się na ten czas w oknach i będą sobie patrzeć, jak się męczę, a wszyscy kierowcy, którzy akurat chcą tu wjechać za mną albo ewentualnie wyjechać, już się niecierpliwią i już nerwowo spoglądają na mojego Batmobila. Problem nr 3 - kręcenie kierownicą. Nie to żeby mi się myliło prawo i lewo. Ale jak trzeba jechać do tyłu na przykład, to równie dobrze ktoś mógłby mi mówić, że mam jechać na północny-zachód albo zgodnie z kierunkiem wiatru. Efekt byłby ten sam. Po prostu nie wiem, jak kręcić. Problem nr 4 - jak już człowiek orientuje się, że sam sobie nie poradzi i prosi o pomoc kogoś, kto się - bądź co bądź - na tym jednak zna, to musi wziąć jeszcze pod uwagę, że ten ktoś ma słabe nerwy, ograniczoną cierpliwość i ukrytą skłonność do unoszenia się krzykiem w różnych takich drogowych sytuacjach. Luz. Jutro umówię się na jazdy "elką" z instruktorem.

niedziela, 14 października 2012

Jabłka dostarczone Batmobilem







Wystarczy przejechać się na sobotnią wycieczkę nowym autkiem, przywieźć jabłka narwane przy polnej dróżce i proszę bardzo - ciasto gotowe! :) Kolejny wynalazek. Tym razem prosty jak drut - wystarczy wymieszać sypkie składniki - mąkę krupczatkę, bułkę tartą, cukier, dodać jabłka z cynamonem i potrzeć na wierzch zmarznięte masło i już!











Sam Batmobil spisuje się dobrze. Właścicielka nie zawsze. Trenuje różne manewry, zwłaszcza parkowanie... Luz. Jak inne kobiety to potrafią, to ja też się nauczę. 

wtorek, 9 października 2012

Przygody z batmobilem

Już jest. Stoi na podwórku. Czarny, matowy, nietoperzowy. Jeździ. Czasem gaśnie. Czasem kierująca nim osoba próbuje ruszać z dwójki i dziwi się, że nie rusza... Czasem nie spuszcza do końca ręcznego i nasłuchuje, co to tak pika głośno... Ale generalnie jeździ. Ma bagażnik, do którego można włożyć mnóstwo rzeczy. Ma radio, w którym ustawione jest tylko Radio Zet i Radio Złote Przeboje i kierująca nim osoba, nie umie ustawić innych stacji. Ma bak, do którego można włożyć kartę bankomatową albo banknoty, zamiast benzyny, żeby jeździł. 
I pachnie waniliowo. 
Luz. 

niedziela, 7 października 2012

B jak bardzo poważna sprawa

Jeszcze praktycznie tego auta nie kupiłam, a już śni mi się po nocach. Śnią mi się co prawa przyjemne wycieczki i nietoperze, ale jak się budzę, to do świadomości docierają okrutnie fakty, które przyprawiają mnie o ciężki ból głowy. I w sumie powinnam się cieszyć, że dzięki Olci, która jakiś czas temu nabywała swoją Micrę, coś mi tam w głowie zostało - ot chociażby, że to przecież trzeba się wyposażyć w gaśnicę, apteczkę i tym podobne gadżety. I strasznie się boję, że coś pominę, że o czymś niezbędnym nie będę wiedzieć, że się odpowiednio nie uzbroję, że będę nieprawidłowo przygotowana do jazdy po publicznych drogach. NA SZCZĘŚCIE koleś, od którego kupuję auto, zrobił już za mnie połowę trudnych rzeczy typu przegląd techniczny, czy jakieś tam opłaty recyklingowe i inne wynalazki, o których sama na bank bym nie wiedziała, że je trzeba obowiązkowo wykonać, żeby wszystko było jak Pan Bóg przykazał... Histeria. Biurokracja. Utrudnianie ludziom życia. Bo kto to widział, żeby było tyle zachodu z kupowaniem auta. Jak kupuję nową sukienkę, to się nie muszę martwić o nic, poza kolorem i rozmiarem. Ale o sukienkach to ja mogę na razie na długi czas zapomnieć, bo zamiast nich nabywać będę dywaniki samochodowe i gaśnice. 
PS czy mi się wydaje, czy wpadłam w ton i nastrój typowy raczej dla mojej koleżanki Van Goghowej blogerki?

sobota, 6 października 2012

Batmobil

Nie jest tak źle. Moje auto teoretycznie tylko jest srebrne, bo w rzeczywistości to jest czarne, bo jest oklejone folią carbonową - cokolwiek to jest. Ale prezentuje się genialnie. Jak je tylko zobaczyłam, to od razu wiedziałam, że TO JEST TO. Batmobil. Odbiór zaplanowałam wstępnie na wtorek. Ale już dziś zabrałam się za rzecz bardzo nieprzyjemną - rekonesans ofert ubezpieczeń OC. Skąd się biorą takie ceny, to nie wiem. Ale jedno jest pewne - firmy ubezpieczeniowe poważnie dyskryminują ubezpieczających. W każdej firmie jest rubryka pt. kobieta czy mężczyzna? A co to za różnica?! Już o pytaniu o stan cywilny i temu podobne nie wspomnę. Morał jest taki, że na auto jest znacznie łatwiej się zdecydować, niż na ubezpieczyciela. Złodzieje i oszuści. 


niedziela, 30 września 2012

Grzybobranie

Jesienny spacer po lesie, a tu grzyby same wpadają do ręki. I jedynie do ręki, bo nie ma kosza żadnego, wiaderka, czy choćby sklepowej foliowej reklamówki, żeby je zgromadzić. Odpinam kaptur od kurtki i ładuję grzyby do kaptura... Luz. Grzybów udaje się zebrać tyle, że można pomyśleć o ich spożywczym zagospodarowaniu. Najlepiej w wydaniu obiadowym. Jeden pomysł, jeden cel - smażone pierogi drożdżowe z grzybowym nadzieniem. Robota na sześć rąk, ale lepienie należało bezwzględnie do mnie. 
Luz. 

 

czwartek, 27 września 2012

Czerwony czy srebrny

Okazuje się, że to niekoniecznie jest kwestia koloru. Marzenie było na czerwone. Teraz nagle wychodzi na to, że będzie prawdopodobnie srebrne. Rok 2003 albo 2004. Tyle na razie wiem. Reszty się dowiem za tydzień.  No to zostałam poinstruowana, żeby ten czas wykorzystać na rekonesans. Szukam tych dwóch roczników i spisuję i porównuję. Wiem już od jakiegoś czasu co to znaczy hatchback. Ale na pytanie - benzyna czy dizel - głupieję, bo przy żadnej ofercie w internecie nie jest napisane dizel. Ewentualnie benzyna albo olej napędowy. W dodatku ceny są tak rozbieżne, że można by pomyśleć, że to chodzi o dwa różne rodzaje aut. Spisuje silniki. W benzie są 1.0, 1.3, 1.5. W oleju napędowym - głównie 1.4. Dobra. Spisuję przebiegi. I wcale od tego mądrzejsza nie jestem. 
Zdecydowanie wolałabym czerwone. 

niedziela, 23 września 2012

Fifty Shades of Gray

Dobra. Jestem świeżo po lekturze pierwszego tomu "Graya". I przyznaję - jeszcze nigdy tak bardzo nie wstydziłam się z powodu zafascynowania gniotem. 600 stron - jak się okazuje po przeczytania komentarzy w internecie - wciągnęłam w wyjątkowo długim czasie, bo zajęło mi to trzy dni, a są kobiety, które sięgnęły po "Graya" w trzy dni  łykają trzy tomy, a nie jeden. 
Uczucia mam mieszane. Bo z jednej strony - wątpliwości nie ma żadnych. Gniot, o którym nawet nie można powiedzieć, że "literacki", bo z literaturą niewiele to powinno mieć wspólnego. Czytadło na poziomie kupowanego w kiosku ruchu harlekina. Wstawki językowe, które nie powinny być dopuszczalne nawet w mowie potocznej, a co dopiero w słowie pisanym. Emocje wyrażane w gwarze podwórkowo-kuchennej. Liczne powtórzenia, brak pomysłów na opisy, dialogi budowane metodą kopiuj/wklej, napięcie - w najlepszym wypadku  - wyrażane sformułowaniami "o święty Barnabo!" albo "kuźwa" (*ciekawe jak jest w oryginale...). Krótko mówiąc - naprawdę można się załamać. 
Z drugiej strony - bajkowo rozpoczynająca się historia, która potencjalnie może śnić się po nocach wszystkim dziewczynom. Ona - skromna, nieśmiała, przestraszona, acz inteligentna. On - bogaty, przystojny, z pozoru idealny. Do tego helikoptery, odrzutowce, wieżowce, wielki świat. No i ten seks. Gdzie orgazmy przychodzą jak na pstryknięcie palcem, podniecenie wywołuje nawet (albo przede wszystkim) przygryziona warga czy przewracanie oczami, wątek sado-maso, na maksa naciągany. "Bujdy na resorach" - jak to napisała mi właśnie w smsie Olcia. Tyle że - PRZYZNAJĘ SIĘ, CHOĆ MI WSTYD - wciągające bujdy. Polskie tłumaczenie drugiego tomu ukaże się dopiero w listopadzie, więc dziarsko zabieram się za wersję oryginalną. Czy dotrwam do trzeciego  - nie jestem pewna. Już zdążyłam się lekko podirytować językową jakością i podrasowanymi motywami rodem z science fiction. 
Trochę to jak współcześni Scarlett O'Hara i Rett Buttler, trochę to jak Kopciuszek. W internecie czytam, że inspiracją był podobno "Zmierzch", co już w ogóle powinno mnie zniechęcić. Ale z drugiej strony - czy kiedykolwiek sama z siebie zabierałam się za czytanie książki po angielsku?

PS - GODZINĘ PÓŹNIEJ. Zaczęłam czytać drugi tom. Te błyskotliwe wstawki w oryginale to na zmianę "crap" i "holy shit". Nic dodać, nic ująć. Kończę pierwszy rozdział i biorę się za coś bardziej pożytecznego... 

niedziela, 9 września 2012

Powieść

Olcia czyta EL James, ja - Charlotte Roche. I wbrew tytułowi, który wywołuje ironicznych uśmiech na męskich twarzach - nie jest to ani o modlitwach, ani o waginach, a seksu i rozpusty w książce jest jak na lekarstwo. Jestem w połowie lektury. Książkę pakuję ze sobą nawet do pracy - a nuż w autobusie, o ile będę miała miejsce siedzące, uda mi się przeczytać ze dwie-trzy strony. Że w pracy spędzam ostatnio po dziesięć godzin dziennie, okropnie cierpię, że nie mogę nad powieścią spokojnie przysiąść i jej wchłonąć. A może to i lepiej? Dawkuję ją sobie i łykam małymi porcjami. 
Ja ją odbieram jako książkę o lękach. I to głównie tych, o których za żadne skarby świata nie powiedziałoby się na głos. Albo powiedzieć jest bardzo trudno. O obsesjach, które każdy ma, ale nie każdy się do nich przyznaje. Bardzo wiarygodne, bardzo kobiece, momentami tak infantylne, że aż prawdziwe. 
Olciu, polecam. A jak skończę, to sięgnę po "Grey'a" ;)

środa, 5 września 2012

M jak masakra

Po wakacyjnej przerwie na polskie salony wróciła emka. Pierwszy odcinek wprawdzie opuściłam, ale już przy drugim - z powodu kronikarskiej odpowiedzialności - musiałam nadrobić zaległości. I okazuje się, że przeciętny widz, taki jeden, na chybił-trafił wybrany, z tych pięciu czy siedmiu milionów wiernych emce od lat, nie zorientuje się wcale, że to jakiś nowy sezon nastąpił. Wprawdzie rewolucja jedna w scenariuszu jest - że ten jeden z bliźniaków się rozwodzi, ale w sumie co to za rewolucja? To ten bliźniak, co to od urodzenia nie ma szczęścia do kobiet. Wszyscy pamiętają Teresę, co miała maślane oczy, Olę, co nie potrafiła grać, Madzię, zwaną Muchą, wiecznie-płaczącą Sylwię, co teraz jest płaczącą dziewczyną Obrzyda i setki innych panien. I każdej tej historii towarzyszyły porządny, dobrze skrojony dramat, rozstanie, depresja i deklaracja, że to była TA JEDYNA. Już się zdawać mogło, że się bliźniak ustatkował, bo tu proszę: nowe mieszkanie, żona, miłość (jak zwykle) i błysk w oku bliźniaka (też jak zwykle...). Ale coś tam się wydarzyło, nie wiem dokładnie co, bo mam zaległości jeszcze z poprzedniego sezonu, no i masz babo placek: pozew, ława sądowa, rozwód w trakcie. 
Wątek kolejny to Marek i jego niesforna siostra Małgosia, którym nagle się zaczęło wydawać, że mają po 20 lat i beztrosko rozmawiają o tym, że zarejestrowali się w pośredniaku - jakby chodziło o zapisanie się na zajęcia jogi. No, przyoszczędzili scenarzyści na konsultacjach psychologiczno-zatrudnieniowo-społecznych. Bezrobotnym widzom mogło się zrobić przykro. Bo to jawne naigrywanie się z faktu bycia bez pracy. 
Luz.
Postać najgorsza z najgorszych i najgłupsza z najgłupszych to ta sąsiadka Piotrka i Kingi. Wątek generalnie jakiś naciągany, co to chyba dali tę kwestię do napisania jakiemuś stażyście, czy absolwentowi powiatowego kółka teatralnego dla scenarzystów, co to nie chce kasy, tylko swoje nazwisko w napisach końcowych, żeby móc sobie w przyszłości ten sukces do cv wpisać. No i mu nie wyszło. Ale już nie było czasu na poprawki w scenariuszu, Łebkowska przeszła do konkurencji, więc zaradzić już nic nie mogła no i tak zostało. Trudno. Najwyżej widzowie będą przysypiać. A to tylko im na zdrowie wyjdzie, bo rano trzeba wcześnie wstać, a lepiej wstać wyspanym. 
ALE TO WSZYSTKO NIC! Mam lepszy hit. Z dzisiejszego poranka.
Otóż przy porannej kawie o godz. 7.00 włączyłam sobie do towarzystwa telewizor. I co widzę? Emkę. Ale w wersji średniowiecznej, wręcz starożytnej. Odcinek z czasów, jak Hanka jeszcze żyła i nie nazywała się Natalia Boska, jak Marta zamiast ubrań nosiła worki od kartofli, a włosy farbowała chyba wywarem z cebuli, jak Marysia miała loki, męża z brodą a'la Rumcajs i mieszkała z całą rodziną na 20 metrach kwadratowych. Wątek Hanki warto rozwinąć: była wtedy czarnym charakterem, była w ciąży, nienawidziła Marka i wszystkich Mostowiaków i ciągle coś knuła. A Marta zadawała się z Gonerą, który wyglądał jak gangster i miała jakiś sztucznie piskliwy głos. 
Nie potrafię zrozumieć, po co telewizja sięga po takie przedpotopowe odcinki. Działa tym tylko na nerwy porannym widzom. Bo każdy dobrze wie, co będzie dalej, a niepotrzebnie musi się tylko denerwować przeciągającymi się akcjami budowanymi według zasady narastającego napięcia rodem z "Mody na sukces". Widz, który to ogląda, może nabawić się nerwicy, więc otwarcie apeluję do telewizji, aby te starocie zdjąć z anteny. 
Amen.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Z pamiętnika pracownika

Od rana na posiedzeniu zarządu. Biorę ze sobą mały komputer, żeby być na bieżąco z tym, co się dzieje. Przez cały czas ogarniam: a) to co jest na posiedzeniu, b) telefony, które dzwonią nieustannie, c) liczne smsy od mojej dyrektorki, która jest dziś w delegacji, d) newsy z regionu na portalach, e) to co się dzieje w sekretariacie, f) przychodzącą pocztę papierową, g) moje maile, na które cały czas odpisuję. 
Po pięciu godzinach wracam do siebie do biura. Te maile, na które cały czas odpisywałam - na stacjonarnym komputerze figurują jako nieprzeczytane. Ilość? 
70. 
Luz.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Prosty przepis na ciasto jogurtowe ze spalonymi malinami

Za bardzo połechtana komplementami na temat moje wspaniałego, kultowego już (do tej pory pieczonego dwa razy) ciasta jogurtowego z malinami, postanowiłam swoje umiejętności wypróbować na Moniuszki. Bo wcześniej testowałam swój - bądź co bądź - wątpliwy talent poza domem. Wiadomo. Dla własnego bezpieczeństwa. No ale skoro już powszechnie znany jest fakt, że ten talent to ja jednak mam, to mogę zrobić próbę we własnych moniuszkowych kątach. 
Warto dodać, że mam na Moniuszki nową kuchenkę, którą do tej pory testowałam tylko parząc na niej kawę, więc debiut z ciastem był naprawdę poważny. 
Przygotowania jak przygotowania. W ciasnej moniuszkowej kuchni wygenerowałam trochę bałaganu, ale też elegancko wyglądającą masę gotową do wstawienia do piekarnika. 




















Wiedziałam, że ten piekarnik ma taki drobny mankament, że podobno za mocno grzeje, więc profilaktycznie zamiast na 180 stopni, ustawiłam na 100.
Cóż. I 100 było za dużo. W ciągu dwóch minut wierzch ciasta pokrył się ciemnobrązową barwą, a maliny podejrzanie sczerniały, żeby nie powiedzieć wręcz, że się zwęgliły. Dobra - myślę sobie - luz. Maliny się odkroi, ciasto będzie dobre. Efekt jest taki, że po pół godziny wmawiania sobie, że właśnie w tym mieszkaniu powstaje przełomowy wytwór, siedziałam w siwej chmurze, odganiając dym rękoma, żeby móc cokolwiek zobaczyć na wyciągnięcie ręki. 
Ciasto stoi. Nie mam odwagi spróbować. Ale chętnych zapraszam. 




















I kto mi teraz uwierzy, że ja naprawdę umiem piec???
Luz. 



sobota, 25 sierpnia 2012

Moda przekrojowa

Dziś z zupełnie innej beczki. 
Mam na Moniuszki muzealny niemal zbiór Przekrojów z 1945 i 1946 r. Wczoraj sięgnęłam po nie, po raz pierwszy od kilku lat, kiedy to znalazłam je na strychu w domu rodzinnym. Wówczas jeszcze nie bardzo wiedziałam co z tym zrobić. Dziś czytam to jakby od nowa. Na świeżo. I śmiać się można z tematów, z problemów, z języka, z ilustracji (zamiast zdjęć są głównie rysunki), ale można się tym też zachwycić. I tak - czytam numer z 2 września 1945. A w nim Kronika Sportowa, fotofelieton z podpisem "Nowe traktory już pracują", fragmenty przemówienia Bieruta z konferencji prasowej w Belwederze (o podpisaniu umowy polsko-radzieckiej), tekst o romansach Chopina, fotoreportaż "6 lat temu" o wybuchu wojny, i... MODA. I tu cytat koniecznie (pisownia oryginalna):
Kobieta powinna być ładna. Nie powinna poświęcać temu połowy życia, ale mniejwięcej 1/10-tą. Tyle, ile normalni mężczyźni poświęcają brydgeowi. Wtedy świat dojdzie do równowagi i wszyscy będą zadowoleni. A ponieważ uroda składa się w 60 % z ubrania, więc sprawy ubraniowe muszą zająć kobiecie dokładnie 43 minuty i 12 sekund dziennie. Najsurowszy Katon nie powie, że to dużo. Ważne jest, żeby ten czas wyzyskany był należycie. "Przekrój" bardzo to obchodzi. "Przekrój" boli serce na myśl, że któraś z czytelniczek mogła by sobie uszyć nietwarzową sukienkę. Dlatego w "Przekroju" będzie teraz moda. A więc nasza zasada: skromnie i estetycznie!






środa, 22 sierpnia 2012

work-come-back

Powroty do pracy nie są nigdy przyjemną sprawą. Zwłaszcza jak się szło na urlop w środku niezłego młynu, a wraca się w kolejny młyn - jeszcze większy, jeszcze bardziej hardkorowy, że pierwszy posiłek w ciągu dnia zjadło się o godz. 14, a pierwsze siku zrobiło się przed godz. 15... Luz.
Nowych zadań mam co nie miara, a ludzi jakby trochę mniej. Zakasam moje krótkie rękawy - bynajmniej nie po to, by prezentować moją grecką opaleniznę, ale by ogarnąć, obmyślić, przygotować, zrealizować, odhaczyć, nie zwariować. W takiej właśnie kolejności. Kalendarz znów puchnie. Łapię oddech.
A skoro mowa o młynie... Jeszcze jeden powiew urlopowych wspomnień. Jeden nocleg zaliczyłam w takim właśnie miejscu. Polecam.



wtorek, 21 sierpnia 2012

Suszenie

Urlop sprzyja odwiedzinom dawno niewidzianych koleżanek. Z Mamą Szymona ostatnio widziałam się w listopadzie. I chociaż jesteśmy w stałym i regularnym kontakcie telefonicznym, przegapiłam naocznie moment, kiedy została również Mamą Natalki. Okazja więc była co najmniej podwójna żeby odwiedzić. Bo o nadrabianiu plotkarskich zaległości nie wspomnę. Chociaż z drugiej strony - takie to czasy, że plotek miałyśmy do przekazania sobie jak na lekarstwo. Luz.
Okazuje się, że bycie jednocześnie Mamą Szymona i Mamą Natalki to zajęcie polegające głównie na sprawnej logistyce i negocjacjach. Mama Szymona i Natalki już wczoraj mi zapowiedziała, że najlepiej to by było jakbym do niej przyjechała o godz. 10, bo wtedy ona spokojnie uśpi jedno dziecko, a ja tymczasem popilnuję drugiego. Instrukcje przy tym dostałam następujące. 1. (rano sms) "Jak masz zamiar nosić małą, to weź sobie koszulkę na zmianę", 2. "Możesz ją tak tutaj bujać, a jakby zaczęła płakać, to włącz suszarkę do włosów, 3. (niewypowiedziane na głos, ale w domyśle) "Jak będę usypiać Szymona, to najlepiej nie zawracaj mi w tym czasie głowy, jak mała będzie ryczeć, to radź sobie sama, a jakby cię bolały ręce od noszenia, to trudno, sama chciałaś" ;) to znaczy niby miałam taką opcję, żeby położyć małą do fotelika, ale wiadomo, że na rękach dziecko najlepiej uspokoić.
Luz.






























Patent z suszarką do włosów Mama Sz. i N. zaczerpnęłam z forów internetowych. Raz wypróbowała, jak się okazało, że działa, to stosuje już wiernie. MAŁO TEGO. Wybierałyśmy się na spacer i kazała mi (uwaga!) nagrać suszarkę na dyktafon w komórce, bo w swojej miała słabą baterię. Na spacerze suszarka puszczana z komórki TEŻ DZIAŁA.
Szymon, który wygląda jak aniołek i czasem również się tak zachowuje, postanowił skupić całą swoją uwagę na  nowym prezencie od ciotki - czyli na mydlanych bańkach...O swojej rodzonej siostrze mówi "Cinka" (co w wolnym tłumaczeniu oznacza "dziewczynka"). A poza tym jest absolutnym fanem aut i zapinania (i odpinania) w nich pasów bezpieczeństwa. Do znudzenia. 






















poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Moniuszkowe wyzwania

Nowy początek? Na razie próba. I wyzwanie. A kilka ich przed sobą postawiłam. Syndrom pourlopowy, powakacyjny? Albo zbliżający się wrzesień. Jak się miało jeszcze naście lat, to przynajmniej wiadomo było, co człowieka we wrześniu czeka. Że szkoła i że koniec wakacji. I że na czym innym skupić się trzeba. Ale chyba nie tylko ze szkołą tak jest. Bo wrzesień to ma akurat większą moc niż Nowy Rok. Bo na przykład we wrześniu dopiero rusza aerobik, na który postanowiłam się znów zapisać. Latem na takie zorganizowane aktywności nie ma szans. Panie instruktorki też mają swoje wakacje. Szkoda tylko że kilogramów na wadze niespodziewanie przybywa. Luz.
Moniuszkowy blog - w składzie dwu, czy jednoosobowym - musi zostać. Wirtualnie przynajmniej. Że realnie się porozluźniało? Normalna kolej rzeczy.
Pourlopowych postanowień mam jeszcze więcej. Rozpoczynam wdrażanie.















M.