czwartek, 24 kwietnia 2014

Manewry

Takie motoprzygody z ostatniej doby:
- wczoraj, wracając skądś tam do domu, słyszę w mym samochodzie dziwne szuranie, wydobywające się jakby z podwozia. Ja przyspieszam, szuranie przyspiesza. Zwalniam, szuranie spowalnia. Biorę zakręt, szuranie razem ze mną. A ponieważ auto moje jeszcze ani razu wizyty u żadnego mechanika nie uświadczyło, w panikę wpadłam jak przed pierwszą wizytą u dentysty (panika dotyczy bardziej aspektu finansowego i potencjalnych strat z tego tytułu wynikających). A że jestem przekonana, ba! mam nawet taką teorię, że każdy mechanik tylko czyha na babę w swoim warsztacie, co by ją oszukać, wmówić, że silnik do wymiany i cała skrzynia biegów, a biedna baba - w swej niewiedzy - uwierzy, zawyje, po czym zapłaci, to panika moja była tym większa. Zabezpieczając się przed takim oszustwem, zasięgam telefonicznych męskich zaufanych porad. Staje na tym, że mam podjechać do mojego kuzyna do pracy o poranku, a on o pomoc poprosi swoich kolegów z pracy, zawodowych mechaników. Luz. 
- dziś rano, udaję się do pracy kuzyna. Ponieważ są to rejony miasta przeze mnie raczej nie odwiedzane, nabijam adres na gps i ruszam. I tak bardzo mocno skupiam się na drodze, że zapominam właściwie, jaki jest cel mej wizyty. Dojeżdżam, kuzyn na dzień dobry pyta "I co ci tam niby stuka?". Wówczas łapię się za głowę, a konkretnie to za uszy, bo jakoś dziś stukania nie słyszałam. Wczoraj omamów słuchowych przecież nie miałam. Stukało. Szurało. Na bank. A dziś - nie zwróciłam nawet uwagi, że nie szura. Ale brnę w to dalej. 
- jedziemy na warsztat w pobliżu. Tłumaczę mechanikowi - na ile potrafię - precyzyjnie. Ale ten tylko się uśmiecha lekko. Woli sam to usłyszeć. Jedziemy na małą przejażdżkę po okolicy. Ja udaję, że słyszę. Mechanik nie słyszy. Wracamy. 
- mechanik sprawdza jeszcze koła, ale niczego poważnego nie dostrzega. Widząc moje zażenowanie i zakłopotanie, doradza, abym przyjechała za tydzień po prostu na wizytę kontrolną. Profilaktyczną. Luz. Biorę wizytówkę i odjeżdżam. 
- po południu. Robię jeszcze różne rundki po mieście autem. Jest ciepło, odkręcam szybę. Cieszę się sprawnym autem.
- pod wieczór. Zachciewa się wina. Więc wskazany spacerek do sklepu. Jeszcze krótkie rozważanie - czy iść do sklepu na prawo, czy do sklepu na lewo. Na prawo - ok. Więc idziemy. Mijamy moje auto. A tam - odkręcona szyba! Nie zamknęłam!!! A na horyzoncie czarne chmury burzowe. Luz. Zamykam szybę. 
- ale skoro już człowiek jest przy aucie, a na niebie ciemne chmury, to po wino lepiej przecież pojechać autem, niż pieszo leźć. Luz. Jedziemy, wracamy. Miejsca parkingowe w tym czasie skurczają się do ilości 0 (słownie: zero). Więc pozostaje miejsce na jedynym osiedlowym skraweczku zielonej trawki, tuż przy mikropłotku. Parkuję. Najgorzej na świecie. Jakiś centrymetr od płotka. Nie mam już siły na dalsze manerwy. Tak zostawiam auto i zwiewam. W nadziei, że nikt przez okno tego manewru w mym wykonaniu nie zaobserwował. Wstydzić się będę jutro przy wyjeżdżaniu. Dziś piję wino. 

wtorek, 15 kwietnia 2014

Zasady łóżkowe i inne

Z serii: Wyliczanka głupio-mądrych spostrzeżeń z życia wziętych. 
1. Jak człowiek idzie do szpitala, to wiadomo, że zaczyna od izby przyjęć. I tu już ma przedsmak wszystkiego, co go czeka. Dajmy na to - pani rejestratorka bierze skierowanie, dokumenty, a w zamian wręcza numerek. I każe siadać i czekać, aż ten numerek zostanie wywołany. Normalny pacjent (ja!) siada i czeka. Ale wszyscy wokół rozpoczynają dochodzenie pt. "Jaka reguła obowiązuje przy wyczytywaniu kolejnych numerków?". No bo skoro raz rejestratorka woła 21, a za chwilę 50, po czym znów 34, to poczekalniowy tłum głupieje. I każdy głośno myśli, wzrokiem szukając naiwnego słuchacza. "A może to idzie oddziałami? A może według pilności? Albo mają jakąś swoją listę?" Po cichu jedynie padają podejrzenia o ZNAJOMOŚCI na izbie przyjęć. Wiadomo. Panie rejestratorki są w tym momencie wyroczniami. Bez odpowiedzi pozostaje moje w głowie kiełkujące pytanie: gdzie ci ludzie tak się spieszą? Do szpitalnego łóżka? Oprócz mnie na to niecierpliwe gdybanie nie reaguje tylko 10-letni chłopiec ze złamaną ręką, który gra na tablecie w angry birdsy. Luz. 
2. Jak w tym tłumie jest starsza pani z siwą trwałą na głowie, która nerwowo chodzi w tę i z powrotem, a rękach dzierży srebrnego boom boxa, a człowiek się na ten widok w duchu do siebie uśmiecha, to należy się spodziewać dwóch rzeczy: że trafi się z tą babcią a) na jeden oddział i b) do jednej sali. Luz. 
3.  Jak pani pielęgniarka dowodząca zbierze kilka osób na dany oddział, to je prowadzi grupowo. Wygląda to jakby dyrektor cyrku prowadził stado pingwinów ubranych w kapcie i szlafroki. Albo jak w "Mieście ślepców" Saramago - jakby jedyna widząca osoba ciągnęła za sobą zdezorientowanych biedaków. Na początku tej wycieczki szybko się okazuje, że ta babcia od boom boxa wzięła ze sobą znacznie ciężą torbę niż jest w stanie udźwignąć. I jak powszechnie wiadomo, w świecie panuje ideologia gener, więc panowie nie rwą się już jak dawniej do pomocy niewiastom, więc muszę na górę taszczyć dwie torby - swoją i tej babci. Luz. 
4. Jazda windą na oddział. Do rozlokowania zostały trzy osoby. W tym babcia i ja. Pani pielęgniarka dowodząca mówi z (niewyczuwalną jeszcze przeze mnie) ironią w głosie, że prowadzi nas do Bangladeszu, więc będzie co opowiadać znajomym po wyjściu ze szpitala. Wychodzimy z windy - na prawo: elegancki oddział, standardy europejskie, ba! unijne, dosłownie Leśna Góra. Na lewo: dwa pokoiki. Taka jakby "dostawka" do oddziału, gdzie kładą pacjentów, jak już nie ma innych wolnych miejsc. Wchodzę. I już wiem, czemu "Bangladesz". 
Luz oczywiście. 
5. Ostatecznie po jakiejś godzinie spokojnego leżenia w łóżku, okazuje się, że ja jestem innym typem pacjenta, co będzie musiał być monitorowany, więc wędruję do innej sali piętro wyżej. Tu już na szczęście jest Leśna Góra. I Bogu dziękuję za to, że nie było mi dane przekonać się, czego babcia chciała na boom boxie słuchać. 
6. Lekko nie ma. Trafiam do pokoju z dwiema paniami: jedna 52 lata, druga 74. Więc się zaczyna. Niby rozmowa, ale w rzeczywistości monologi. O chorobach, lekarzach, szpitalach, całe litanie przypadłości i dolegliwości. Szybko do perfekcji opanowuję naukę udawania, że śpię. Tudzież robię coś supermegaważnego w telefonie. Wiadomo.
7. Panowie z tzw. męskiej sali po drugiej stronie korytarza wcale nie są lepsi. Chociaż ich nie widzę, to doskonale słyszę. Bo chyba leżą tam na głuchotę nabytą. Najlepsza opowieść (spoza tematów okołoszpitalnych) - że jeden ma świnie i jakie to on z niej wyroby zrobi na święta. Kury też ma. "Panie, piersi z kurczaka to ja mogę panu sprzedać po 20 zł za kilo. Ale co to są za piersi!" - zachwala. Luz. 
8. Żelazna zasada szpitalna. Jak kobieta idzie do toalety/na badanie/do dyżurki pielęgniarskiej/ czy po prostu na spacer po korytarzu, to obowiązkowo musi się przedtem uczesać. Dokładnie rozczesać włosy, które zamiast misternego hełmu a'la "zrobiłam sobie trwałą", przypominają raczej mopa. Takie czesanie jedynie pogarsza sprawę. Ale zasada to zasada. Oczywiście ja - nie dość że nigdzie nie łażę, bo nie mogę się ruszyć - to jeszcze nie wiem nawet, do której części torby zapakowałam swój grzebień. 
9. Pani, która leży obok, ma męża. Mąż spędza u niej prawie cały dzień, bo postanowił nie wracać 100 km do domu, tylko dzielnie poczeka na wypis żony... Noc spędza w samochodzie. I najważniejsze. Mówi "poszłem". Ja nie chcę być niemiła, więc jak on coś gada (a najczęściej gada, że gdzieś poszedł), to odwracam głowę. 
10. W szpitalu nie da się normalnie zasnąć. Więc jak już człowiek po czterech godzinach męczarni uśnie to z ciemności na sali wyłania się pielęgniarka (która wcześniej się przez cały dzień nie pojawiała) i mówi, że musi pilnie mi dać jakiś zastrzyk. I mnie budzi. 
Kolejne przebudzenie mam o 4 rano. Bo mnie wszystko boli. Znów kilka godzin zajmuje mi zaśnięcie. Więc znów budzi mnie a) smród perfum Pani Walewska, którymi o 6 rano pokropić się musiała 74-letnia towarzyszka, b) szelest reklamówek i licznych foliówek - wszak godzina szósta zero zero jest najlepsza dla innych na robienie porządków w swej szpitalnej szafce, c) pielęgniarka, która nagle o 6 rano stwierdza, iż musi mi poprawić opatrunek. 
LUZ. 
Już jestem w domu. Szpitalna bułka z podejrzaną wędliną po dobie niejedzenia smakowała jak rarytas. Ale domowa kawa + własne łóżko to jednak bardziej przyjazny zestaw. Amen. 


czwartek, 10 kwietnia 2014

Moja babcia ma dziś 89 lat

Moja babcia ma dziś 89 lat. I chociaż tego nie przeczyta, a jak jej o tym opowiem, że coś napisałam, to się szczerze oburzy, że jak to, w tym eternicie o niej coś jest? I każdy to może przeczytać? "A, dej już spokój" - powie na pewno. 
Moja babcia ma dziś 89 lat. I odkąd pamiętam - wstaje co rano o 4.00. Pół godziny później przychodzi do niej koleżanka na kawę. Normalna sprawa. To taki jej fejsbuk w pigułce. Koleżanka (20 lat młodsza) opowie jej ze szczegółami, co na mieście słychać, kto się upił i awanturował, kto umarł, kto jest w ciąży, kto ma nowe auto, a kto na diecie. I poda nowy przepis na babkę na majonezie. Poranna kawa jest koniecznie z fusami, koniecznie ze śmietanką (!). Plus papierosek. Plus garść leków. Na nadciśnienie, na tarczycę. Ale generalnie to mojej babci nic nie jest. A najlepsze lekarstwo to łyżka koniaku z rana. Na lepsze krążenie. 
Moja babcia ma dziś 89 lat. Wie mniej-wiecej co to gender. Wie, ile litrów wody pije dziennie Krzysztof Ibisz. I że ta-małpa-Mucha jest znów w ciąży, a to-czupiradło-Doda ma nowego chłopaka. Bo moja babcia czyta namiętnie tabloidy. I dzięki temu ma pełną wiedzę, która jest jej potrzebna. A jak - nie daj Boże - Teleexpress nie jest o 17.00, bo znów te-głupki-skaczą ("To są dopiero osły. Ja bym im dała! Po co oni tak skaczą?" - mówi o Małyszach i Stochach), to się denerwuje, bo ma zachwiany harmonogram dnia.
Babcia ma 89 lat. Ma sześcioro wnuków, ale "babcią" nazywa ją pół miasta. Do obcych dzieci chodzi na występy artystyczne do przedszkola z okazji Dnia Babci. A dzieci sąsiadki przychodzą do niej z własną poduszką pod pachą i mówią "Babcia, dziś śpię u ciebie!". A dzieci sąsiadów z parteru dokarmia własnym rosołem, bo tam na takie rarytasy nie ma szans. No i każdego gościa w potrzebie papierosem zawsze poczęstuje. Plus tak długo będzie namawiać na jedzenie, aż gość nie ulegnie ("A może kiełbasę ci zagrzeję? A gołąbka chcesz?!").
Moja babcia ma 89 lat. I bardzo nie lubi nigdzie jeździć. Lubi być u siebie. Mieć posprzątane. Mieć napalone w kaflowym piecu. Plus na popołudnie kolorowe gazety typu "Życie na gorąco" i "Chwila dla Ciebie". Żeby dodatkowo wiedzieć, w jakim domu mieszka mieszka Jolanta Pieńkowska, jak bardzo bogatego ma męża i jak tej wiosny najlepiej przyrządzić szparagi.
I czasem tylko zamiast opowiadać o tych szparagach, mówi jak to było na wojnie. Jak pracowała u obcej kobiety, która przez kilka lat powiedziała do niej po polsku tylko jedno słowo. Babcia pamięta piosenki i wierszyki po niemiecku. A jak miała 16 lat, to zamiast siedzieć na fejsie i myśleć o chłopakach, robiła okopy dla żołnierzy i z 11 innymi osobami jadła z jednej miski.
Moja babcia ma dziś 89 lat. Co najmniej nietaktem byłoby jej mówić "100 lat", bo to raptem za dekadę. 
Babciu! Mówiłam Ci to już dziś raz. Ale jeszcze niech się wszyscy dowiedzą z "tego eternitu". Wszystkiego najlepszego! Jesteś najlepszą babcią na świecie!

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Sentymentalnie

Żadnych newsów nie będzie. Będą starocie, ckliwe i sentymentalne, że aż może zemdlić. Bo będzie o rocznicy. Ściśle dat się nie trzymając, ale tak mniej więcej właśnie mija rok od mojej wprowadzki do nowego "m". Więc jak kto bardziej wrażliwy na takie niestrawne opowieści, to niech dalej nie czyta, bo na bank będzie nudno i bez fajerwerków. Ale rocznicę i tak uczcić pisaniną muszę.
Pomijając wymiar ekonomiczny (rok mniej spłacania kredytu), to przez ten rok naprawdę wiele się zmieniło. Po pierwsze zniknął śnieg. Bo rok temu o tej porze była jeszcze biała zima, a jak nosiłam kartony z talerzami i worki z ubraniami, to bałam się, że się wywrócę na oblodzonym podwórku. Dziś jest wiosna. Luz.
No i po drugie - jak się tu wprowadziłam, to nie miałam tu niemal nic. Czajnik stary jedynie, co sobie w nim mogłam herbatę ugotować. I materac. Zero łóżka, zero kuchni, zero koncepcji. Chociaż na dobrą sprawę - jak tak się rozejrzę dookoła (i w górę), to do dziś mam jedynie dwie (z czterech) lamp sufitowych zamontowanych. Gołe żarówki na zwykłych castoramowych kablach z całym tym elektrycznym badziewiem na wierzchu udają jedynie, że są docelowymi lampami. Do dziś ilość widelców w mej szufladzie na sztućce wynosi raptem 4, więc jakby mi się niespodziewanie na chatę zwaliło więcej osób, to musiałyby jeść chyba rękami. 
Luz.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Nasłuch


Znana jest reguła panująca w naturze dotycząca zachowania równowagi. Natura dba szczególnie o to, żeby nigdy nie było nudno. Czyli jak człowiek się cieszy, że coś się układa, że jest miło i że każdy dzień jest konstans, to zwyczajnie tak być nie może. Bo to nuda.
Moja męka ze starym komputerem trwała długo. A wiadomo, że w takich przypadkach rada jest tylko jedna - kupić nowy sprzęt. Ale też wiadomo, co stoi najczęściej na przeszkodzie, żeby takie zakupy sobie przedsięwziąć. To nie chleb, czy mleko, że się idzie, kupuje i nawet się nie zwraca uwagi, że z portfela dwa złote ubyło.
Ale niby komputer mam nowy, więc się cieszę, jest pięknie, jest miło.
No i taka sytuacja wczoraj. Że mi nagle telewizor nie działa. To znaczy działa. Obraz niby jest, nie śnieży, jak to dawniej bywało, kiedy ojciec z drabiną na dachu antenę ustawiał, a matka się darła przez okno "Jest, tak zostaw! NIEEEE, wróć. Ooo, śnieg". Co to, to nie. Obraz mam elegancki. Jedynie dźwięku brakuje. Dwa piloty, głośność podkręcona na maksa i dalej głucho. Uderzam pięścią (stara dobra metoda na wszystko) - głos na chwilę wraca, po czym znów zanika. Historia z waleniem w obudowę mojego tv powtarza się co dwie minuty.
Więc już układam sobie cały plan wraz z uzasadnieniem. Taką mam projekcję w głowie. Że o to mi właściwie chodziło. To dobrze, że telewizor się popsuł. Na nowy nie mam - wiadomo. Ale przynajmniej skończy się to oglądanie emek wieczorami, skończy się oglądanie wszystkich wieczornych wiadomości - od Teleexpressu począwszy, na informacjach w TV Trwam skończywszy łącznie z Dziennikiem Telewizyjnym na TVP Historia. Koniec. Będę teraz więcej czytać. Będę teraz więcej pisać. Będę teraz wypełniać swe wieczory w sposób pożyteczny i poczciwy. A jak kiedyś, kiedyś okaże się, że mam nadwyżkę na koncie, to nowy (nowoczesny!) telewizor zakupię. Proste.
Pogodzona, ba! zadowolona już z nadchodzących nowych czasów, odbieram telefon od rodzonej matki. I zwierzam jej się. Że telewizor się popsuł. Że bez dźwięku jest jakby bezużyteczny. Że oto nadchodzi nowa era w życiu jej córki.
Moja matka, która jest osobą z reguły - jak to się fachowo mówi - cyfrowo wykluczoną, mówi mi swym spokojnym, anielskim głosem. "Wiesz, Miruś. Bo to czasem po prostu kabelki nie stykają. Te wtyczki z tyłu telewizora. Może je sprawdź".
...
Kurtyna.