Przy sobocie to człowieka nosi. Nie tylko żeby posprzątać, zrobić przemeblowanie, odkopać stolik spod sterty starych gazet, ale też żeby jeszcze w coś przywalić. Dosłownie.
Piesza wyprawa do castoramy, prosto na dział młotków. Właśnie tego na wyposażeniu mego mieszkania mi do szczęścia brakowało. Wybieram najmniejszy, najtańszy, ale wyglądający solidnie. Co jak co, ale na młotkach to ja się znam, bo jestem córką stolarza i siostrą mojego brata. Luz. Za pięć złotych kupuję jeszcze dwie paczuszki gwoździ. Pędzę do domu i za wbijanie zabieram się od razu po przekroczeniu progu.
Z zegarem idzie bez problemu. Bo ściana regipsowa, więc gwoździk wchodzi jak w masło.
Gorzej z wbijaniem się w ścianę między oknami. Raz - gwóźdź mi się łamie. Dwa - w tę samą dziurkę, to samo. Trzecie podejście musiałoby być już te kilka centymetrów wyżej.
Piszę sms-a do ciotki, co to mi niedawno opowiadała, jak sama przybijała obrazki do ścian, bo się wujka nie mogła o to doprosić. Ciotka odpisuję "Coś na temat wiem. Powieś coś wyżej - to kolejna dziura".
Odpuszczam. Umówmy się, że młotek w domu mogę mieć, ale do wbijania gwoździ to się nie nadaję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz