czwartek, 28 listopada 2013

Mikołaja nie będzie

Spędziłam dziś trzy godziny na fotelu dentystycznym. Od 17.20 do 20.25. Cały czas z otwartą buzią. Z jakimś rusztowaniem założonym na żuchwę. Bez możliwości: a) gadania, b) picia, c) jedzenia, d) drapania się po głowie, e) kiwania palcem w bucie, f) sprawdzenia łączności ze światem, g) oddychania, h) kontrolowania czasu, i) dzwonienia do mamy, j) oglądania telewizji. Ba! Nawet radia tam nie było.
Przed wizytą u dentysty poszłam do bankomatu, wyciągnęłam 500 zł. Kalkulowałam tak, że dentysta weźmie 200, no góra 300 zł, więc resztę będę miała już na tak zwane życie. 
Dentysta wziął 600.
Mikołaja w tym roku nie będzie. 

wtorek, 26 listopada 2013

Wiję gniazdko

Już czuję, że urlop będzie za krótki, bo namnożyło mi się różnych domowych zadań. I choć na nowym "m" żyję już osiem miesięcy, to niedoróbek i planów ciągle sporo. 
Dziś - w ramach reklamacji - odwiedził mnie znajomy elektryk. Musiał wymienić oświetlenie podszafkowe w kuchni, które się elegancko poprzepalało (według sprawdzonej żołnierskiej zasady: "co drugi wystąp"). Przy okazji - bo z elektrykiem jak z księdzem - zaczęłam mu się zwierzać z tego, co spędza mi sen z powiek w ostatnim czasie - czyli GDZIE JA PODŁĄCZĘ CHOINKĘ?!
Otóż historia jest to taka, że jak jeszcze remontowałam "m", od głównego majstra usłyszałam hasło-rozkaz - "Gdzie mają być kontakty? Raz-dwa, decyduj, bo nie ma czasu!", jakby to chodziło o podłączenie kroplówki do umierającego organizmu. No to zdecydowałam - tu, tu i tam. Myśląc głównie o tym, gdzie w przyszłości będzie mi wygodniej manewrować odkurzaczem. Zupełnie nie brałam po uwagę tego, że gniazdka mogą być potrzebne jeszcze do czegoś innego, ot chociażby do choinki czy lampki. Luz. Takie rzeczy wyszły z czasem. 
Byłam przekonana, że decyzja o lokalizacji gniazdek jest już świętością. Trudno - źle zdecydowałam, to do końca życia będę teraz ponosić tego konsekwencje i spijać to piwo, którego sama sobie nawarzyłam. 
Okazuje się jednak, że aż tak źle nie jest. Elektryk popatrzył, zaśmiał się pod nosem ("Eeee, co się nie da!? Da się!") i zapowiedział, że mi gniazdka dorobi. 
Ufff. 
Więcej grzechów nie pamiętam. 
Luz.

piątek, 22 listopada 2013

Taki urlop

Miał by urlop w sierpniu, jest w listopadzie. Miała być złota jesień, jest polska jesień. Miał być Neptun, jest Bachus. Miało być aktywnie, jest pasywnie. Miało być wdychanie jodu na plaży, jest wylegiwanie się pod kołdrą. Miało być fajnie, jest ciąg dalszy anginy czy innego czegoś z gardłem. Miała być dziś już druga butelka wina, jest drugi antybiotyk. 
Luz. 

środa, 13 listopada 2013

Po sąsiedzku

Mam na piętrze sąsiadkę - to prawdopodobnie w całej dzielni jedyna osoba oprócz mnie, która nie jest w wieku 65+. Sąsiadka ma małe dzieci - dwóch wesołych chłopców. W ramach sąsiedzkich dobrych stosunków zaprosiła mnie wczoraj na kawę i gry planszowe z udziałem jej synów. Luz. Poszłam z butelką wina, więc kawę już odpuściłyśmy. Wiadomo.
Okazało się, że jestem mistrzem w grze w kury, ale za to w planszówce "grzybobranie" poległam z kretesem, bo w mym koszyku na mecie były cztery muchomory i ani jednego prawdziwka. Luz.
Jak powszechnie wiadomo, jest taka zasada, że jak się idzie w gości i ma być miło i spokojnie, to coś się wydarzyć musi. Rozlałam wino. Na obrus. Jasny. Sąsiadka jest generalnie z tych, co problemów z takich rzeczy nie robią, ale czułam się bardzo dyskomfortowo, że narozrabiałam. Więc pobiegłam szybko na drugą stronę klatki do siebie po vanisha, co to go niedawno kupowałam na potrzeby poplamionej bluzki (podczas obiadu bułka tarta, którą był posypany kalafior, wpadła mi do kieszonki na piersi - i tłusta plama gotowa... luz). A za mną powędrowały dwa krasnale - dzieci sąsiadki.
Ledwo przekroczyli próg mego "m" i jakby intuicyjnie już wiedzieli, że najlepiej to się u mnie skacze i rozrabia po a) mym łóżku w sypialni, b) mej jasnej kanapie w salonie. "Włącz bajki", "Nie masz Mini-Mini?!", "Czemu nie masz gier? Nie kupujesz??? (spore zdziwienie i spojrzenie jak na kosmitkę-socjopatkę)", "Poproszę bananka". Chwilę później resztki banana zostały skutecznie wtarte w moją jasną kanapę, w materacu prawdopodobnie popękały wszystkie sprężyny, a sąsiadka z parteru ogłuchła.
Luz.
Jak ich mama przyszła po nich z informacją, że nalała już wody do wanny i że już czas na kąpiel, to rozpoczął się ryk. Że nie chcą iść, że jeszcze chwilę, że u Mirki jest fajnie. Jakich argumentów użyć, żeby przekonać dwóch zbuntowanych małolatów? Ano takich, że nasze łazienki sąsiadują ze sobą, więc podczas kąpieli będą mogli do mnie stukać przez ścianę.
Podziałało.
Poszli.
Chwilę potem w łazience rozpoczęła się konwersacja alfabetem Morse'a. Luz.

sobota, 9 listopada 2013

Młot

Przy sobocie to człowieka nosi. Nie tylko żeby posprzątać, zrobić przemeblowanie, odkopać stolik spod sterty starych gazet, ale też żeby jeszcze w coś przywalić. Dosłownie. 
Piesza wyprawa do castoramy, prosto na dział młotków. Właśnie tego na wyposażeniu mego mieszkania mi do szczęścia brakowało. Wybieram najmniejszy, najtańszy, ale wyglądający solidnie. Co jak co, ale na młotkach to ja się znam, bo jestem córką stolarza i siostrą mojego brata. Luz. Za pięć złotych kupuję jeszcze dwie paczuszki gwoździ. Pędzę do domu i za wbijanie zabieram się od razu po przekroczeniu progu. 
Z zegarem idzie bez problemu. Bo ściana regipsowa, więc gwoździk wchodzi jak w masło. 
Gorzej z wbijaniem się w ścianę między oknami. Raz - gwóźdź mi się łamie. Dwa - w tę samą dziurkę, to samo. Trzecie podejście musiałoby być już te kilka centymetrów wyżej. 
Piszę sms-a do ciotki, co to mi niedawno opowiadała, jak sama przybijała obrazki do ścian, bo się wujka nie mogła o to doprosić. Ciotka odpisuję "Coś na temat wiem. Powieś coś wyżej - to kolejna dziura". 
Odpuszczam. Umówmy się, że młotek w domu mogę mieć, ale do wbijania gwoździ to się nie nadaję. 


poniedziałek, 4 listopada 2013

Czapka czy beret

Zamówiłam sobie w internecie czapkę do biegania. Taką cienką, z bardzo bogatym opisem pt."oto-najlepsza-na świecie-czapka-do-biegania, a-swą-chwałę-zawdzięcza .... (i tu następuje wyliczanka jej niesamowitych, kosmicznych właściwości)". W sklepie sportowym w mej mieścinie taka czapka kosztuje stówę. Sorry - 99 zł. Powiedziałam panu sprzedawcy, że chyba na łeb upadł. Goły. Bez czapki. Bo stówa za kawałek szmatki, który sam w sobie jest nieatrakcyjny i nie ma nic wspólnego z bikini, to nie dość, że przesada, to również poważna zbrodnia i przestępstwo, na które na bank jest odpowiedni paragraf  w kodeksie karnym. 
Tak czy siak - w sieci było taniej. 
Opowiadam dziś Smazi o tej czapce, myśląc, że jej zaimponuję. 
Smazia to wytrawny biegacz, co to swą przygodę ze sportem zaczął raptem 10 miesięcy temu słowami "Miruś, ale ja nawet kilometra nie przebiegnę", a dziś robi trzy treningi tygodniowo, każdy w liczbie kilometrów takiej, co ma dwie cyfry. Ma za sobą dwa półmaratony z wynikiem zawodowca. Jak rusza, to trudno ją zatrzymać. No. 
Smazia się uśmiecha i mówi, że ona chyba kolejny sezon zimowy będzie trenować w swym niezawodnym... berecie. TAK! Tak! Takim co prawda nie moherowym, ale wełnianym, czarnym, ażurowym. Krótko mówiąc - babcinym. Jakby tego było mało, Smazia która na co dzień nie wyszłaby nawet śmieci wyrzucić bez pełnego makijażu i idealnej fryzury, na biegi chodzi sobie w... rajstopach, na które zakłada obciachowe krótkie spodenki, które zsuwają jej się z każdym krokiem z chudego tyłka. 
Dobrze, że buty chociaż zakłada normalne.

PS A z Gdańska dziś dotarła do mnie koszulka z biegu, w którym nie biegłam. Ale miałam tam swoją reprezentację :) Dzięki, Olciu!