Niedzielny poranek. Dziwny i niewytłumaczalny ból głowy, bo wczoraj z napojów alkoholowych to spożywałam tylko wino w ilości dwa łyki. Słowo daję. No ale główka boli, a tabletek na chacie nie ma. Wszystkie małe sklepiki wokół nieczynne, więc po proszki można się co najwyżej wybrać do osiedlowego marketu. Luz. Idę.
W ręce trzymam tylko ibuprom i "Wyborczą". Przede mną w kasie z sześć osób. Przy czym ostatnia (przede mną) to biały napakowany dres z białą z daszkiem czapeczką i stylowymi na niej nałożonymi przeciwsłonecznymi okularami. Na taśmę wykłada prawdopodobnie cały sklepowy asortyment.
A główka boli.
Dres się gimnastykuje ze swoim towarem. Zapełnia taśmę, dyskutuje z kasjerką. Myślę sobie - w pyskówkę, co by się pospieszył, to się nie ma co z takim wdawać, bo nie zrozumie. Więc w tej mojej bezsilności jedynie teatralnie przewracam oczami, co i tak wiem, że w sumie to ani dres, ani kasjerka tego nie zauważą tego, ani nie skumają. Ta mu mówi, że "196 zł proszę", ten, że "Co? 96? Jakby było 96, tobym jeszcze zawrócił i towaru nabrał" - wiadomo jakim dresiarskim tonem. Kasjerka na to, że "tak dobrze to nie ma", a dres, że "Jakoś byśmy się dogadali". I już żeby dopełnić filmowego scenariusza, ona komentuje tylko zalotnie (z wyuczoną w dyskotece gracją) "No nie wiem, nie wiem".
A główka boli...
Moja kolej. Pani kasjerka kasuje "Wyborczą". Już chwyta za ibuprom. - Piiik-piiik-piiik - słyszę.
Tylko mi mogło się to zdarzyć. Tylko w takich okolicznościach. Tylko po dresie, ale przed ibupromem.
Skończył się papier w kasie fiskalnej.
Luz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz