poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Obiad z piekarnika

Historia z popularnego cyklu rozrywkowego "To mogło się przydarzyć tylko mi (no ewentualnie jeszcze Oli)".
Ostatniego, dobrze zaplanowanego, nastawionego na odpoczynek dnia urlopu, zabrałam się za szybki, łatwy i przyjemny obiad - warzywa pieczone w piekarniku. Pachniały niesamowicie, a głodna byłam okrutnie. Więc wiadomo jak na to czekałam. Warzywka się piekły, od czasu do czasu do nich zaglądałam, ale bardziej gapiłam się w telewizor (jednym okiem) i w komputer (drugim okiem). Aż tu nagle - CYK! Telewizor zgasł na chwilę, po czym znów sam się odpalił. Ale piekarnik już nie - po prostu zgasł. Wszystko co na prąd mi ogólnie w mieszkaniu zdechło - wifi się zwiesiło, lampka w kuchni mignęła. Luz. Elektrownia daje o sobie znać. Odpaliłam piekarnik na nowo i poczułam znów ładny zapach obiadu. 
Po pięciu minutach - dokładnie to samo. Tyle że tym razem piekarnika odpalić powtórnie się nie da. Że obiad już praktycznie był już gotowy, skupiłam się bardziej na konsumpcji. Ale po chwili - zaczęłam nerwowo poszukiwać faktury i karty gwarancyjnej (toż sprzęt mam jeszcze na gwarancji!). W mej przepastnej teczce, do której skrupulatnie zbieram tego typu dokumenty, owszem - znalazłam przepastną instrukcję podłączenia i obsługi piekarnika, ale ani widu czegoś, co na kartę gwarancyjną by wyglądało (no chyba że ta dziwna książeczka w języku rosyjskim...). Po półgodzinnym wertowaniu papierków strona po stronie znalazłam fakturę (co za dureń włożył ją do tej samej koszulki, w której była faktura za pralkę?!). Faktura to już jakieś światełko w tunelu. Zadzwoniłam na infolinię sprzedawcy. Kwadrans rozmowy z miłą panią, która przekonywała mnie, że numer, jaki jej dyktuję, nie jest numerem seryjnym mego piekarnika, uzgodniłyśmy, że najlepiej będzie jak pojadę do sklepu w którym ów sprzęt kupiłam. Luz. Zostawiłam cały ten majdan w postaci brudnych naczyń i ruszyłam w drogę. W sklepie niezbyt rozgarnięty pan doradził mi jedynie, abym... sama zadzwoniła do serwisu producenta, bo tak BĘDZIE SZYBCIEJ, a za pośrednictwem sklepu trwałoby to miesiąc lub nawet dłużej. LUZ. 
Wracam do domu. Z rezygnacją pochylam się nad moim piekarnikiem. Głaszczę go, żeby chyba siebie pocieszyć, iż w najbliższym czasie chleba bezglutenowego sobie nie upiekę. Przekręcam od niechcenia gałki temperatury i grzania. 
I co?
I piekarnik działa. 
Luz.

środa, 6 sierpnia 2014

Gluten na urlopie

Jedno jest pewne. Jak człowiek jedzie na urlop, to po dwóch dniach może zapomnieć o tym, że jest na jakiejś bezglutenowej diecie. Zero zrozumienia, zero tolerancji dla bezglutenowych teorii, zero współczucia. Przez ostatnie trzy dni zżarłam tyle glutenu, że praktycznie odglutenowywanie organizmu będę musiała zacząć od nowa.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Blog urlopowy

3 sierpnia 2014 r.
Taki mam urlop w dziczy, że natchnienia do pisania sporo, ale gorzej z łącznością ze światem. Piszę sobie bezinternetowo, niczym pensjonarka w notesie, a jak nadarzy się okazja w postaci dostępu do wi-fi, to upublicznię co bardziej nadające się do upublicznienia wątki.
Dzicz jest dzika umiarkowanie – bez dostępu do internetu, bez telewizora, bez zasięgu telefonu, ale za to z prądem, ciepłą wodą w kranie i czystym pokojem. I wrzosami pacznącymi przed domem. A najbliżzszy sąsiedni dom jest pół kilometra stąd.
Człowiek na takim urlopie oczekuje w pierwszej kolejności ciszy i spokoju. I tak by było, gdyby nie odwieczne prawo natury, że jak jest tak fajnie, że jak jest cicho i spokojnie, to na kwaterze w pokoju obok musi się obowiązkowo pojawić typ, który tę ciszę i spokój z lekka narusza. Otóż mieszka tu pan w wieku emerytalnym, który przyjechał a) z żoną spokojną dość kobietą, b) głuchym psem o wyglądzie owcy, c) córką, d) mężem córki (który przywiózł ze sobą wiatrówkę – podstawowe wyposażenie każdego urlopowicza), e) wnuczką lat trzy (o wnuczce to nawet już nie wspominam, bo wiadomo jak zachowują się dzieci. Moje koleżanki matki-polki niech tu się nie obrażają, ale dziecko w pensjonacie = hałas w pensjonacie. Nawet jeśli to dziecko jest w miarę grzeczne).
Nikt z całej tej piątki nie jest jednak tak charakterystyczny jak ów pierwszoplanowy typ. Ma on tę najważniejszą cechę, że w każdym momencie wypoczynku – a szczególnie przy posiłkach – cała uwaga MUSI się skupiać na nim. Dodatkowe jego cechy są już mniej istotne (wie wszystko najlepiej, na wszystkim się najlepiej zna, ma same najlepsze rzeczy, był w samych najlepszych miejscach, ma najlepsze recepty życiowe na wszystko, które wygłasza zawsze donośnie – i jeszcze się upewnia, czy oby na pewno każdy je usłyszał). Podczas posiłków rzuca jak z rękawa żartami, że boki można zrywać – chociaż zrywa tylko on. I tak dowiedziałam się, że a) ma aparat fotograficzny z dwiema kartami pamięci, bo zapełniają się one dość szybko, więc jak się jedna zapełni, to zawsze w zapasie jest druga, a zdjęcia, które on robi są dość ciężkie, gdyż mają nawet po 15 mega, a jak w rav-ie, to nawet trzy razy tyle, b) był tak sprytny, że wejście do jaskini niedźwiedzia zarezerwował sobie już miesiąc temu przez internet, więc nie musiał jak ten ciemny lud stać w kolejce, tylko sobie wlazł na konkretną godzinę. Mało tego! Nie wdrapywał się na górkę prowadzącą do jaskini – jak ten ciemny lud – tylko wjechał MELEKSEM, czym przechytrzył wszystkich umęczonych wdrapywaniem się ludzi. Słowo „meleks” padło w tej opowieści kilkukrotnie, c) był MIĘDZY INNYMI we Włoszech, gdzie mieszkał na bank w najlepsze włoskiej kwaterze u FRANCZESKO (zapewne jest z Franczeskiem na „ty”) i ogólnie poleca tę miejscówkę, bo jest najlepsza, wszystko blisko, wszystko w promieniu stu kilometrów pozwiedzał, tradycyjnie już przechytrzył nawet samych Włochów, rezerwując sobie najlepsze wejściówki do najlepszych muzeów z wyprzedzeniem przez internet, co pozwoliło mu na ominięcie długich kolejek i uniknięcie wielogodzinnego stania w nich i to rozwiązanie gorąco on poleca, a nawet zaleca!
Luz. 

5 sierpnia 2014 r. 
Nie było wyjścia. Trzeba było z gościem się napić wina. Jutro zmieniamy miejscówkę. Koleś za dużo gada. 
Łączności ze światem nadal nie mam. Okazało się dziś na przykład, że przez kilka dni miałam popsuty telefon, choć cały czas myślałam, że to po prostu brak zasięgu w dziczy. Jak zaczęły napływać smsy z ostatnich dni, to nie nadążałam z odpisywaniem. Luz.