niedziela, 20 listopada 2016

Luz

Nie ma co się oszukiwać, że tu się coś jeszcze dopisze. Nie dopisze się. Pisze się gdzie indziej. I inaczej.
Moniuszkowe bzdury odstawiam do archiwum.
Luz. 

środa, 12 sierpnia 2015

Rowerowo

Zasiane ziarno dramatu na szczęście nie zakiełkowało. Awaria auta, która jawiła mi się jako apokaliptyczne dzieło szatana powiązane ściśle z ingerencją w samochodową elektronikę, okazało się zwykłym rozładowaniem akumulatora, za które panowie mechanicy - tak dobrzy i litościwi - skasowali równe i okrągłe 0,00 zł. Pan Karol, który odebrał moje auto, i pan Darek, który mi je wydawał w stanie naprawionym, muszą być naprawdę dobrymi ludźmi, a to moje przekonanie dodatkowo potęguje fakt, że dzień wcześniej przygotowałam sobie na potrzeby odbioru auta kilka stów, bojąc się, że to będzie za mało, a do końca miesiąca jeść będę arbuzy z carrefoura. Luz. 
Tak czy siak - auto znów stoi na mym podwórku. Stoi dosłownie (mimo że jeździ!), bo w porywie tygodniowego motoryzacyjnego uziemienia skutecznie przesiadłam się na rower i na razie nie zamierzam z niego schodzić. 
I właśnie w związku z rowerem mam pewne refleksje. Nie wiem, czy tę tezę wypowiadałam już publicznie, czy nie, w każdym razie uważam, że największe zagrożenie na drodze rowerzysty stanowią matki małych dzieci. Nie, nie dzieci, nie inni rowerzyści, nie inni piesi, nie staruszkowie, nie młodzież, nie zwierzęta, nie dziury w chodniku, tylko matki. 
Jedzie sobie człowiek spokojnie. Widzi taką matkę z dzieckiem z daleka. Jak każdą przeszkodę - płynnie i planowo omija, wszak rower to nie czołg - skręcić można szybko acz łagodnie. Ale że matka taka zwykle ma oczy także z tyłu głowy, więc oprócz tego że monitoruje ruchy młodocianego użytkownika deptaka, to widzi także nadjeżdżający jednoślad. I projektując sobie w głowie wizję nagłego zderzenia roweru z dzieckiem, drze się wniebogłosy do malucha, co by na ten rower uważał. Reakcja dziecka może być jedna - bo nie dość, że matka wysyła niedookreślony komunikat, to jeszcze używa w tym celu podniesionego tonu zarezerwowanego dla domowych poparzeń garnkiem spadającym z kuchenki gazowej, czy bliskich kontaktów z rottweilerem sąsiadów. I otóż w tym momencie dzieciak biegnie nie za bardzo jeszcze zdecydowany, w którą biec ma stronę i klasycznie wpada prosto pod koła roweru. Gdyby cały ten scenariusz z oczami z tyłu głowy i ostrym rykiem na dziecko się nie rozegrał, to nic by się nie wydarzyło i rowerzysta minąłby szczęśliwą rodzinkę jak każdą inną przeszkodę na swej trasie. 
Nie. Nie wjechałam jeszcze w żadne dziecko. Ale apeluję nieśmiało o używanie tylko tych oczu z przodu czaszki. Amen.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Będę żałować

Nie wiem, jak pokrętna logika mną kierowała, kiedy decydowałam się na dwutygodniowy urlop wypoczynkowy w maju, zamiast w sierpniu. I bynajmniej nawet nie o to chodzi, że jakoś specjalnie mi teraz brakuje wypoczynku (chociaż to też). Ale mam wrażenie, że te upały, które prosto z Afryki dotarły nad Polskę i osiadły się tu na dłużej, są przyczyną zachwiania mojej organizacji dnia i tygodnia, a co za tym idzie - pozbawiło mnie to całkiem kontroli nad własnym życiem. 
Wszystko zaczęło się od popsutego auta. Rzecz to jest o tyle niezwykła, że do tej pory moje auto nigdy się nie psuło. Miała być szybka popołudniowa wyprawa na zakupy do lidla, a skończyło się na kółku wokół mojej dzielni i powrocie na podwórko. Bo trzy świecące się na czerwono kontrolki, zablokowane wspomaganie kierownicy i "00,0 km/h" na prędkościomierzu pomimo osiągniętej jakiejś tam prędkości - włączyło czerwone światło także w mym umyśle. Szybka konsultacja telefoniczna potwierdziła tylko - jest źle. I nawet mechanik zaalarmowany tym stanem stwierdził w swej dobroci (albo litości), że to nie ja do niego mam przyjeżdżać, a lepiej on przyjedzie do mnie. Z tym że przy nim auto sfiksowało jeszcze bardziej, bo już nawet silnik odmówił posłuszeństwa. Więc trudno nawet powiedzieć, że "luz", bo do tej pory sama nie wiem co z autem jest. Tak czy siak - przesiadłam się z toyoty na amsterdama. 
Rower mój zdążył w szopce już zarosnąć pajęczynami. I zdawać by się mogło, że ząb czasu go tam nie ruszy. Ale lawina już ruszyła i jak pech, to pech - ucieka mi powietrze z opon. Do rowerowego warsztatu go nie zaprowadzę - wiadomo - bo jeszcze nie wiem, jak bardzo popłynę z finansami w związku z naprawą auta. Więc środka lokomocji nie mam obecnie wcale.
Zatem po całym tygodniu trzaskania nadgodzin w pracy, kiedy to przyszedł weekend zapowiadany jako najgorętszy od iluś tam lat, zamiast nad jakieś jezioro czy basen, mogłam się co najwyżej do własnej wanny wybrać. 
ALE LUZ! Pogodziłam się z tą opcją prędko, bo do narzekających nie należę. Nawet znalazłam pewne plusy tej opcji - bo przecież zaległości książkowo-filmowych nadal sporo, a gdzie przyjemniej można je nadrabiać, niż we własnym mieszkaniu? No gdzie?
Z tym że pod uwagę nie wzięłam jednego faktu - że skoro moje mieszkanie jest tak położone, że wszystkie okna są z jednej strony, to przeciągu w nim nie zrobię. Niby zgodnie ze sprawdzoną zasadą - okna pozamykane w dzień, otwierane na oścież w nocy, ale efekt był co najwyżej taki, że przez noc temperatura spadała z 27 stopni do 26. Niegotowanie, nieużywanie sprzętów emitujących ciepło i nieporuszanie się nie pomogły. W sobotę ciepłota w moim "M" wzrosła do równo 30 stopni. I wtedy zapadła decyzja - chociaż tego zawrotnego ciepła jest w roku maksymalnie parę dni, pora się wyposażyć w wiatrak. W głowie miałam takie wentylatory, co to w moim osiedlowym markecie sprzedawali za 30 zł - inwestycja godna upału. Ale co? Idę (duuuże poświęcenie, bo na zewnątrz 40 st. i patelnia) do marketu, idę na dział wentylatorów, a tam - ceny podniesione. Do kosmicznych. Przewyższających nie tyle moje możliwości finansowe, co samoświadomość i zdrową kalkulację. Najgorszy chłam za co najmniej stówkę, reszta - już znacznie drożej. 
Wróciłam bez wiatraka. 
Wiem, że za trzy miesiące pożałuję tych słów, ale mam dość upałów. 
Niech już będzie chłodniej. 
Amen.

środa, 17 czerwca 2015

UWAGA! Narzekam!!!

Taka sytuacja. Przychodzi człowiek do pracy, a tam przy wejściu - kiermasz taki jakby. Stoją stoły, na stołach - pięknie wyeksponowane ciasta dla najwybredniejszych łasuchów. Bułki z kolorowym wsadem - że i wędlinka lub serek, i warzywa, i zielony listek. Sałatki owocowe - dokładnie takie, jakie spotkać można na barcelońskim targu la Boqueria. Wszystko to wygląda apetycznie, estetycznie i zachęcająco. Tylko tabliczek z cenami brakuje. Ale stoi puszka, która się zapełnia szybko banknotami - od dyszek do grubszych nominałów. Bo te wszystkie spożywcze dobra dostaje się w zamian za te banknoty niemałe, które trafią potem na konto koleżanki. Oczywiście przy kulinarnym straganie tłum. Każdy chce wrzucić coś tam do puszki, ale też każdy ma apetyt na przekąskę. Bo koleżanka, która tę kasę ma dostać, chora jest na raka piersi. A te ciasta, kanapki i sałatki - przygotowali jej koledzy z działu. Bo zwykłe maile z prośbą o przelewy to za mało. Jedna zarwana noc na pieczenie blachy ciasta, jedno wcześniejsze wstanie do pracy - i kiermasz gotowy. A mobilizacja ogromna niczym pospolite ruszenie. Chwyta za serce każdego. Bo każdy sobie myśli, że jego to też może spotkać. I teraz najlepsze - to się nie dzieje gdzieś w filmie, ani nie pokazują tego w Teleexpressie, nie jest to też historia z Warszawy, Białegostoku czy Rzeszowa. To się dzieje dość blisko - w mojej pracy. 
I niby coś tam słyszałam, że instytucja, która jest przeznaczona do tego, żeby moje składki zdrowotne przeznaczyć - w razie choroby - na moje leczenie, to tej jednej dziewczynie powiedzieli podobno, że hola, hola, pani nie pomożemy. Wierzyć mi się nie chce, ale na wszelki wypadek do zbiórki - jak każdy - się dorzucam. 
A potem idę do swojego pokoju, w międzyczasie chwytam środowy dodatek do gazety, który jest o ZDROWIU. I nagle jakby ktoś mnie młotkiem w łeb uderzył. Czytam nagłówek "Rak piersi nie dla Polek". I czytam dalej cały tekst. Że jest taki lek, którym na całym świecie, a na pewno w całej Europie, skutecznie leczy się raka piersi. Ale nie w Polsce. Bo nie. Bo ktoś tam wysoko uznał że nie ma wystarczająco przekonujących badań, że ten lek działa. A że lek jest drogi - to tym bardziej nie został uznany. I ten lek, to jest dokładnie to, na co przed chwilą wrzuciłam kasę do puszki i za co dostałam (bezglutenową) sałatkę z owoców. 
Ale to jeszcze nic. Bo na 8.40 mam być u rodzinnego lekarza. Bo znów mi się coś z zatokami dzieje, a wolę zawczasu to wyleczyć, niż znów potem dwa tygodnie w łóżku zalegać. I dostaję receptę na lek, ale pani doktor od razu mi mówi, że tego leku w Polsce to ja nie dostanę, bo został wycofany z obrotu. Ale spoko luz - mamy tak blisko granicę - lek kupię sobie w Niemczech, więc mam sobie sprowadzić. LUZ. Sprowadzę. Jasne, że sprowadzę. Odpalam internet i czytam: że lek ten był u nas w aptekach kiedyś, za Mieszka I, ale został wycofany, bo niby też jakiś badań nie przeszedł. Plus opinie pacjentów na forach - że lek był skuteczny. LUZ. 
Od kilku lat zawodowo zajmuję się promocją zdrowia. Robię te pikniki, te akcje, te obchody światowych dni bolącej głowy i złamanego palca. I trąbię o profilaktyce. Że są takie badania, które można zrobić za darmo i że nie bolą. I nawet urzędnikom w mojej pracy przetarłam ścieżkę - bo udało się wprowadzić takie zarządzenie, że jak kto chce w godzinach pracy iść do lekarza na badanie, to proszę bardzo, nawet odpracowywać tego nie musi. Byleby poszedł. Ba! Nawet sama się przekonałam na ciele własnym, że regularne badania to za mało, bo i tak człowieka może dopaść coś, przez co z dnia na dzień niespodziewanie ląduje na szpitalnym oddziale z obco brzmiącym szyldem nad drzwiami "onkologia". 
Akcja ze zbiórką dla Agnieszki poruszyła mnie bardzo. Ale zastanawiam się w sumie, co ja właściwie mam promować. Skoro raka wykrytego w tym kraju się nie leczy. Tylko koledzy muszą kasę na dawkę leku nazbierać, bo to ponad sto tysięcy kosztuje. 

 
 

poniedziałek, 25 maja 2015

Jedno oko na Maroko

Człowiek już z lekka opalony i po urlopie, a tu w gruncie rzeczy lato dopiero nadchodzi. Ja o tyle dostrzegam w tym pozytywny aspekt, że liczę na opalenie sobie także innych części ciała niż prawa ręka (miejsce pasażera w aucie...) i prawe udo (to samo miejsce). 
Maroko zaskoczyło mnie bardziej niż wszystkie dotychczasowe wyprawy. Częściowo tam cywilizacja w postaci prądu, dróg i bankomatów dotarła, ale z drugiej strony - czas się tam zatrzymał jakieś 2000 lat temu i przez kolejnych tyle na pewno nie drgnie. 
Komunikacja
Jak człowiek wysiada z samolotu na - bądź co bądź - międzynarodowym lotnisku i ma raptem 20 km do hotelu, to wyobraża sobie, że pojedzie normalną drogą asfaltową, po której jeżdżą pojazdy mechaniczne typu auto, tudzież motor, ewentualnie rower. No i owszem. Droga asfaltowa jest. Pojazdy wymienione także. Od rozlatujących się klekotów, po białe taxi mercedesy, na wozach prosto z salonu skończywszy. Jednak szybko się okazuje, że do tej wyliczanki dołożyć jeszcze należy osiołka wyjętego żywcem z czasów Jezusa, który ciągnie wóz na dwóch kółkach, jest objuczony po obu stronach koszami z sianem, a na jego grzbiecie zasiada osiołkowy woźnica. OK, cyrk przyjechał - mówi sobie człowiek na ten widok. Ale osiołków takich zaraz widzi pięć, pięćdziesiąt, a przez cały urlop wręcz setki. 
Ale osły na drodze - jakkolwiek dosłownie to potraktować należy - występowały także w sferze przenośnej. Marokańczycy zapewne dokumentu zwanego "prawem jazdy" jeszcze nie wymyślili. Za nic mają linie namalowane na jezdni, które w każdym innym miejscu na kuli ziemskiej oznaczają PASY RUCHU. Tu co najwyżej są dekoracją przełamującą czarną nudę asfaltu. Dwa pasy ruchu w jednym kierunku oznaczać mogą co najwyżej tyle, że tuż przed rondem w jednym szeregu zmieszczą się trzy auta plus motorynka. Kierunkowskaz jest równie zbędnym dodatkiem. Sygnalizowanie skręcania czy zmiany pasa ruchu jest tak samo niewskazane co ustępowanie pierwszeństwa, czy po prostu - ogólnie przyjęte zasady jazdy. Reguła "kto pierwszy, ten lepszy" jest jakby podstawowym i jedynym źródłem wiedzy Marokańczyków o przemieszczaniu się drogą lądową. Po przemierzeniu dwóch tysięcy kilometrów (na szczęście!) na siedzeniu pasażera, można już coś na ten temat powiedzieć.
Jedzenie
Przed wyjazdem nastawiałam się psychicznie na kosmiczne doznania smakowe z nieznanymi w Polsce przyprawami w roli głównej. W rzeczywistości z kucharzami jest tak, że po prostu są lepsi i gorsi. Jak w jednym z pensjonatów usłyszałam przypadkiem dźwięk dzwonka mikrofalówki tuż przed tym jak zaserwowano zupę, to otrzeźwiałam z lekka. Ale narzekać nie będę, bo kilka kulinarnych przeżyć zaliczyłam. Na pewno dla mnie numer jeden to koktajl z awokado. W internetach już wyczytałam, że jest to przysmak absolutnie wegański, bo robi się go na mleku migdałowym. Dla mnie - to zupełnie nowe oblicze owocu, którego do tej pory używałam jedynie do sałatek i past kanapkowych. Polecam przez duże P! 
Kilka razy zdarzyło mi się jeść klasyczny marokański obiad. Pachnący, kolorowy, okraszony oliwkami, kiszonymi cytrynami i aromatyczną kolendrą. Zaliczyłam też sardynki prosto z grilla, prosto z portu, prosto z morza, w towarzystwie tylko grubej morskiej soli i kilku kropel limonki - wszystko to za niewiele ponad 10 złotych. Wśród napojów królują herbata miętowa i sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy. Też raczej za grosiki.
Ogólnie przez blisko dwa tygodnie żarłam gluten, co teraz w efekcie prowadzi do radykalnego powrotu do mojej bezglutenowej diety.
Pogoda
To nie jest tak, że w Maroko zawsze świeci słońce. Czasem są też chmury. A jak się jest nad morzem w miejscowości, która w dodatku opisywana jest w przewodnikach turystycznych jako mekka surferów, to spodziewać się należy także, że będzie wiało. I to tak mocno, że na plaży człowiek nawet nie czuje jak bardzo to słońce świeci, a na skórze (oprócz opalenizny) występuje także gęsia skórka. Ale bywa też tak, że człowiek wychodzi po zmroku na wieczorny spacer, a tu nagle się okazuje, że ktoś sobie robi żarty i włączył gigantyczną suszarkę do włosów, która wieje gorącym strumieniem. Przez dwa dni w Agadirze wiało dosłownie ogniem. Wytchnienie przynosił raczej brak wiatru, niż jego obecność.
Architektura
Chociaż tam pewnie nikt sobie tego nie uświadamia, to akurat część Europy zwana Polską mogłaby się uczyć od Marokańczyków jak powinny wyglądać miasta, żeby nie odstraszały. Zasady są proste - jak teren pustynny czy górzysty - to wszystkie domy są z piasku pise, jak miasto leży nad morzem - to raczej domy są białe z błękitnymi drzwiami i okiennicami. Koniec zasad. Zero szyldów szpetnych, zero pasteli pseudoestetycznych, zero wścieklizn żarówiastych. Minimalizm w nieskażonym wydaniu. Prostota w najprostszej formie. Spójność krajobrazu natury, miast i wsi. Amen.
Toalety
To jest zdecydowanie temat na odrębną książkę, a nie jeden marny akapit na blogu. Jak toaleta była normalna, taka na której się teoretycznie siada, to jeszcze pół biedy, bo i tak człowiek (kobieta!) najczęściej w publicznych miejscach wybiera wersję "na małysza" i jakoś tam daje radę. Ale jak toaleta jest nienormalna, to oprócz dziury w podłodze, miejsca na stopy należy się spodziewać a) much w ilości znacznej, b) braku wody, c) kosza na zużyty papier toaletowy lub d) tego kosza braku. Do tego należy dodać jeszcze elementy niematerialne, niewidoczne, chodź przechodzące w stan, że dałoby się je narysować - zapachy. I tu opis zakończę. Zwiedzałam te miejsca także. Niestety.
Ludzie
Ogólnie mili. Póki nie powiedzą, ile chcą. Kobiety, które mimo zakrytych głów, miały piękne szaty, ale też kobiety w szlafrokach a'la tygrys. Mężczyźni w piżamach. Raczej nieumyci. Raczej śmierdzący.
Powrót
Wniosek na przyszłość - do walizki podręcznej można spakować jeszcze mniej niż się spakowało. Wypełni się ją bardziej po powrocie na szopingu w Berlinie. Luz. 








poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Maska

Mimo że choroba mnie jeszcze trzyma mocno (a może właśnie dlatego), wpadłam w opętańczy szał przeszukiwania swojego mieszkania. To zaskakujące, że na 36 metrach można w ogóle coś zgubić, ale wiele wskazuje na to, że tak się właśnie stało. 
Celem mego śledztwa jest maska z rurką do nurkowania. 
Ja wiem, że kiedy człowiekowi zielono-żółta maź o znacznym zagęszczeniu wylatuje z nosa oraz gdy kaszel pozwala przywołać wspomnienia z wakacji na wsi (dźwięk odpalanego silnika ciągnika marki zetor), sprzęt do podwodnych przygód kwalifikuje się raczej do kategorii średnio przydatnych. Ale wizja nadchodzącego urlopu zdecydowanie jest tym czynnikiem, który mobilizuje moje komórki do zwiększenia odporności i wyzdrowienia. 
Przeszukałam już dwa pawlacze. Przeryłam co większe szafy. Sprawdzałam nawet w szafce na buty. Szukałam we wszystkich wiklinowych koszach, w których przechowuję ubrania zimowe (latem) lub letnie (zimą). Sprawdzałam kartony z castoramy zapakowane rzeczami-z-którymi-nie-wiadomo-co-zrobić-bo-przecież-nie-wyrzucić. Szukałam nawet w szufladzie z niechcianymi prezentami (strategiczne miejsce w mieszkaniu - kiedy odwiedzają mnie osoby, które podarowały mi któryś z tych prezentów, to pyk! - wyciągam i udaję, że korzystam). Nie ma maski! Już zaczynam powątpiewać, czy przy przeprowadzce z Moniuszki na pewno tę maskę ze sobą zabrałam, ale wydaje mi się, że nie mogłabym być na tyle nierozsądna, żeby pomyśleć, że już nie będę w życiu nurkować. Otóż będę! 
Jeśli maski nie znajdę, to urlop spędzę u czubków. 
Luz.
PS ktokolwiek widział, ktokolwiek wie - maska wygląda jak poniżej. 


piątek, 24 kwietnia 2015

Wpis o wszystkim

Od lutego skrzętnie układam sobie w głowie kolejne wpisy - a to na tematy kulinarne, a to refleksje związane z wpływem warunków pogodowych na umysły ludzkie, albo o dietach i ćwiczeniach rozmaitych i podejmowanych przeze mnie heroicznie próbach zrzucenia trzech kilo oraz ściśle z tym powiązanych planach wycieczkowo-przygodowych. Mogłabym też z głowy odtworzyć wszystkie poczynione w mózgu treści potencjalnych wpisów w stylu poradnikowym: jak jeść serek wiejski, żeby poplamić tylko sweter, albo: jak zrobić jogurt w maszynie do robienia jogurtów, nie podłączając jej uprzednio do prądu, lub: jak udawać hodowcę domowych kiełków (w rzeczywistości będąc hodowcą gnijących w kiełkownicy nasion rzodkiewki i lucerny). Takie to tematy mam poukładane co do jednego przecinka i kropki. Ale zdecydowanie najlepiej mi wychodzi temat "jak być blogerką, nie pisząc niczego na blogu, a jedynie knując sobie wpisy w głowie". Luz. 
Wobec powyższego przejdę do najpopularniejszej w ostatnich miesiącach dziedziny pt. Jestem chora na zatoki, grypę i leżę w łóżku. 
Dziś mija równo tydzień od momentu, kiedy wróciłam z pracy, położyłam się do łóżka i już tak w nim zostałam. Z przerwą na: wizyty u lekarza (dwie), wizyty w kuchni przy czajniku po wrzątek (657), wizyty na siku (657). Ponieważ straciłam węch i smak, jest mi wszystko jedno co spożywam. A że spożywam ilości symboliczne (taki bilet wstępu dla przyjmowanych tabletek), to spodziewać się należy, że w nadchodzącym sezonie będę królową plaży w kategorii "tyczki". 
Pierwszy naturalny objaw zdrowienia jednak już zaświtał na mym wąskim horyzoncie: dostrzegać zaczęłam w kątach zbierające się podstępnie kłęby kurzu, a co więcej - zaczęły mi one przeszkadzać na tyle, że chwyciłam dziś już za odkurzać. Rzecz jasna przepłaciłam te wygibasy totalnym się upoceniem, ale jaka satysfakcja teraz mi towarzyszy w łóżku! Ha!
 Puenty żadnej dla powyższych historyjek nie mam. Głowę moją nadal okupują bakterie kamuflujące się pod postacią smarków we wszystkich kolorach wiosny (tudzież momentami w barwach jesieni). Mogłabym co prawda zaserwować zgrabny literacko opis czynności polegającej na oczyszczaniu zatok przy pomocy aptecznego zestawu składającego się z butelki, dzióbka i saszetek z solą morską, ale w tym celu stworzę chyba specjalną zakładkę "dla odważnych". Luz.

niedziela, 15 lutego 2015

Złote myśli na niedzielny wieczór

1. (moja) Fajnie jest mieć ostry nóż z ząbkami do krojenia chleba, pod warunkiem że nie służy on do krojenia sobie kciuka.
2. (nie moja, ale sceptyka mej bezglutenowej diety, po tym jak spróbował mego bezglutenowego gryczanego chleba) To że coś jest bez glutenu, to nie znaczy, że nie mogę tego czasem zjeść.

Chleb pokrojony. Kciuk zawinięty. Naczynia niepomyte.
Luz.

niedziela, 1 lutego 2015

Czerwone?

Powszechnie znana jest moja fobia związana z niejedzeniem czerwonych potraw. Ostatnio trochę w tym aspekcie znormalniałam, ale dawniej nie byłam w stanie tknąć ketchupu, pomidorówki, barszczu, czy choćby lodów truskawkowych. Absurd polegał na tym, że z kolei pomidory czy truskawki w nieprzetworzonej formie, owszem, jadłam i to chętnie, ale już produktów pochodnych - nie. Wyjątkiem były buraki, których nigdy w żadnej formie nie tknęłam, a nawet zapach gotowanego barszczu był w stanie mnie o mdłości przyprawić. Luz. 
Okoliczności związane chyba z magią, fazą księżyca albo kierunkiem wiatru sprawiły, że dziś po raz pierwszy w życiu kupiłam buraki, żeby je w efekcie skonsumować. Coby szok był mniejszy, wybrałam formę buraczanej zupy-krem z mleczkiem kokosowym. Pojęcia nie miałam jednak, że obróbka buraków wiąże się z tym, że moje dłonie będą wyglądały jak po ciężkiej, morderczej zbrodni. Luz. 
Zupa gotowa, smakuje nawet przyzwoicie, jakby słodko, jakby trochę ostro. A kolor w sumie ma nie czerwony, a amarantowy. Luz. 



wtorek, 6 stycznia 2015

Niby nowy rok

Bla bla bla, nowy rok, niby że coś tam ma się dziać od nowa, a tak naprawdę niby wszystko po staremu. Skłonna byłabym uwierzyć w tę magię przełomu, gdyż właśnie teraz zadziało się u mnie dość dobrze, a nawet bardzo dobrze. Pozytywnie w każdym razie. Tak, że człowiekowi się robi milej i uśmiecha się do siebie. Luz. 
Postanowień żadnych nie postanawiam. Bo 1. papierosów i tak nie palę, 2. waga moja wskazuje poziom idealny, 3. tak się składa, że (na szczęście) siłą noworocznych dni wolnych i sklepów zamkniętych, a także jesiennej pogody - czytam książki, a że trafiłam akurat na takie co wciągają niesamowicie, to je wręcz pochłaniam, 4. że mam od niedawna nową książkę kucharską, to w przerwach pomiędzy rozdziałami tej nie-kulinarnej literatury, testuję nowe przepisy (UWAGA!) wegańskie, choć na żaden tam weganizm przechodzić nie zamierzam, ani w tym roku, ani też raczej w najbliższej dekadzie; po prostu rozkoszuję się prostotą kuchni roślinnej, luz, 5. nie zarzekam się, że nagle wraz z początkiem stycznia zacznę biegać, ćwiczyć jogę czy robić inne wygibasy, bo wiadomo jak z tym jest - moc takiego postanowienia wyczerpuje się jak baterie w telefonach, a nie zawsze jest możliwość podładowania. Tymczasem wracam do uśmiechania się do siebie, ewentualnie także nie tylko do siebie i ruszam dalej. 


piątek, 19 grudnia 2014

List

Sprawa wygląda tak, że finał Szlachetnej Paczki trwał jeden weekend, a efekt - już piąty dzień leżę w łóżku. Najpierw z gorączką, która powodowała to, że proces zrobienia sobie herbaty trwał godzinę (decyzja o wstaniu z łóżka to za mało - do tego trzeba było dużo siły. A jak człowiek ma nogi miękkie jak z waty, to trudno nawet mówić o tym, że IDZIE do kuchni - raczej się czołga. Luz). Był ból gardła, który potem uniemożliwiał tej herbaty połykanie i gadanie. A następnie katar i kaszel, które stanowią idealny duet uprzykrzających człowiekowi życie do reszty. W dodatku cały czas biorę sobie lekarstwo, którego lista skutków ubocznych jest prawdopodobnie trzy razy dłuższa niż korzyści. Oczywiście mam je wszystkie - bezsenność, koszmarne bóle głowy, szumy w uszach, zaburzenia błędnika, utrata węchu i smaku (to jest najgorsze - bo chociaż apetytu nie mam raczej, to z rozsądku coś tam czasem jem - raz nawet jadłam curry z kurczakiem, bakłażanem i zieloną fasolką, które z pewnością było przepyszne, ale ja NIC NIE POCZUŁAM - ani kokosa, ani curry, ani nawet chilli, nic!) i jeszcze kilka innych. Luz. Krótko mówiąc - od tygodnia nie śpię, a jak już śpię to maksymalnie 4 godziny na dobę i to raczej w dzień, potykam się o własne nogi i NIE MAM NIC PRZYGOTOWANEGO NA ŚWIĘTA. 
Już pomijam kwestię jakiś generalnych porządków, czy mycia okien, bo to niewykonalne (wczoraj zabrałam się za odkurzanie mieszkania. Po jednym pokoju byłam spocona jak mysz i wykończona - a powszechnie wiadomo że moje pokoje mają raczej wymiary pudełka od butów). Zamiast choinki - mam mały stroik co mi Smazia kupiła w biedronce razem z zapasem cytryn. Nie wiem, czy powinnam w tym miejscu wystosować list otwarty do tej części społeczeństwa, która spodziewa się prezentów ode mnie, że pod choinką znajdą co najwyżej skarpety, które - daj Bóg - kupię 23 grudnia w nocy w tesco, ale generalnie wygląda na to, że de facto tak będzie. 
Z powodu ogólnego rozbicia książek też nie ma siły czytać. Co najwyżej raz dziennie czytam ulotki leków i sprawdzam, które działania niepożądane mi dziś doszły. Książki stoją nietknięte. Podobnie jak zawartość lodówki. Bo po co mam cokolwiek gotować, jak i tak nic nie poczuję. 
No dobra. Bo ktoś sobie jeszcze pomyśli, że wśród skutków ubocznych jest też zrzędliwość. 
Otóż nie. Teraz będzie pozytywnie: Do tej pory starałam się raczej Szlachetną Paczką za wiele nie epatować, bo różnie to różni odbiorcy odbierają. Powiem krótko. Abstrahując od kwestii mojej choroby - było warto. Kto chce posłuchać, to zapraszam. Opowiem. O tym jak samotna matka z dzieckiem mieszkająca w baraku (gdzie jedyne ogrzewanie to kaflowy piec w kuchni) dzień po tym jak wręczyliśmy jej paczkę, sama przygotowała karton z małymi dziecięcymi ubrankami do oddania innym potrzebującym (plus laurkę dla darczyńcy). O tym jak 67-letni facet, chłop jak dąb, popłakał się, kiedy wolontariusze od niego wychodzili, a jego żona nam potem zdradziła, że pierwszy raz widziała męża płaczącego. O tym jak jeden z darczyńców stwierdził po kilku godzinach od dostarczenia paczki do magazynu, że powinien jeszcze rodzinie kupić elektryczną maszynkę do mięsa, bo wcześniej w paczce jej nie było, a chociaż nie jest to produkt pierwszej potrzeby, to przecież sami sobie tego nie kupią. Więc przywiózł nam nowiutki sprzęt prosto ze sklepu. O tym mała dziewczynka cieszyła się z wymarzonej dziewczyńskiej parasolki, którą znalazła w paczce. O tym jak zareagowali znajomi darczyńców, jak się dowiedzieli, że w jednej z rodzin dziewczynka marzy o niebieskim lakierze do paznokci (i ile tych lakierów w różnych odcieniach było w paczce). O tym ile autentycznej radości mogą sprawić nowe zimowe buty. O tym jak sprzedawcy ze sklepu meblowego - kiedy się dowiedzieli że łóżka i materace są kupowane na potrzeby Szlachetnej Paczki, dali darczyńcom rabat 50 procent. O tym jak facet, który śmiał się z nas trzy tygodnie temu, że robimy marsz z flagami po mieście, w dniu finału zobaczył skalę całej akcji i sam zaproponował, że pomoże nam przy transporcie - swoim dużym autem. O tym jak obdarowana kobieta poprosiła nas, żebyśmy podali jej chociaż imię darczyńcy, bo ona chciałaby się za niego modlić i stwierdziła, że to jest najpiękniejszy dzień jej życia (a dostała zapas pieluch dla 1,5-miesięcznej wnuczki, kosmetyki dla niemowląt, ubranka, ze 40 kg proszku do prania). O tym jak trzy córki kobiety, która niedawno straciła męża (a tym samym główne źródło utrzymania), rozpakowywały paczkę, wyciągnęły słoik i jedna krzyknęła "Mamusiu, zobacz! KAWUSIA DLA CIEBIE!", a mama stała w kącie pokoju i płakała.
Mogę o tym wszystkim opowiedzieć. Luz.

wtorek, 9 grudnia 2014

Oczywistości

Z czekoladą to jest tak, że nawet jak człowiek z założenia już w życiu swoim nie je słodyczy, tylko takie eko zdrowe desery z daktyli, mleka kokosowego czy ksylitolu, to jak np. dostanie czekoladę w prezencie na mikołajki, to najlepiej jest ją zjeść całą od razu, żeby potem człowieka nie kusiło. I problem z głowy.
Gorzej że potem człowieka może naprawdę zemdlić. 

środa, 12 listopada 2014

Usprawiedliwienie

Nie pisałam długo i umknął mi październik na blogu, z bardzo prostej przyczyny – byłam zajęta. Więc usprawiedliwiam się wyliczanką spraw, które tak bardzo mnie zajmowały.
1. Wycieranie podłogi. 90 proc. powierzchni mojej dziupli pokrywają lite dębowe deski. Gdybym miała stworzyć tabelę i wypisać w niej wady i zalety drewnianej podłogi, to po stronie zalet napisałabym „ładnie wygląda”, a po stronie wad – mogłoby mi zabraknąć rubryk. Bo wad podłoga ma wiele. Już pominę milczeniem kwestię konserwacji, bo to są akurat oczywiste konsekwencje mego widzimisię. Większy problem sprawia fakt, że muszę cały czas UWAŻAĆ - a to żeby nawet jednego ziarnka piachu tu nie było, a to żeby czegoś nie rozlać, a to żeby prędko wytrzeć jak się rozleje. No i się rozlało. Wielka miska napełniona wodą. Chwilę wcześniej w tej misce wyrabiałam ciasto na chleb bezglutenowy. Ciasto to koszmarnie się klei, więc po wyrabianiu, namoczyć miskę trzeba. I dobrze byłoby odstawić w bezpieczne miejsce. A nie na brzegu zapełnionego naczyniami zlewu... Luz. 
2. Praniem chusteczek higienicznych. W mojej zawrotnej karierze pani domu, wyprałam już miliony chusteczek higienicznych - za każdym razem orientując się tuż po fakcie i klnąc przy tym siarczyście. Bo wyprana chusteczka = całe pranie upstrzone mikroskopijnymi mokrymi strzępkami chustki = podłoga w łazience również upstrzona = droga z łazienki do pokoju, w którym suszę pranie (jakimś sposobem) również = mimo odkurzania, wytrzepywania prania i rolkowania go rolkami z h&m - życiowa przestrzeń przez wiele tygodni nadal wygląda jak po śnieżycy. Podejrzewam, że ktoś mi te chustki celowo do pralki przed praniem wkłada.
W październiku wyprałam chusteczki higieniczne dwa razy. Luz. 
3. Jedzeniem antybiotyków. Już mogę śmiało powiedzieć, że to moje nowe hobby - wszak antybiotyki powszechnie uchodzą za zdrowe suplementy diety i łykać je można jak miętówki przed randką. Obecnie jestem przy trzecim opakowaniu. Dawka końska, więc hobby się rozwija. Podobnie jak moje takie tam lekkie choroby zatok, dróg oddechowych i niekończące się od tygodni stany podgorączkowe. Więc może nic dziwnego, że piorę chustki do nosa. Tyle ich po prostu mam.

poniedziałek, 29 września 2014

Przez okno

Jak człowiek siedzi od pięciu dni w domu, to jedno co widzi bardzo wyraźnie, to na pewno brudne okna. 
Dopiero w ubiegłym tygodniu uznałam, że sezon letni bezpowrotnie się skończył, a następny nadejdzie pewnie za 10 miesięcy, więc zdjęłam z okien siatki antykomarowe. Wówczas się okazało, że te siatki może i przed owadami chronią me mieszkanie, ale szyb nie uchroniły przed zabrudzeniami.
Dziś rano już byłam tak zdesperowana, że gotowa byłam w tym pochorobowym amoku okna czym prędzej umyć. Zdrowy rozsądek jednak mi podpowiedział, że efekt może być taki, że owszem - szyby będą czyste, ale ja wrócę do łóżka na kolejny tydzień, a tego już bym nie przeżyła. 
Wybrałam mniej inwazyjne aktywności na ostatni dzień chorobowego. Piekę sobie chleb. Luz. 

sobota, 27 września 2014

Dowodzenie

Jak człowiek chory i musi leżeć w łóżku, to łóżko szybko zamienia się w małe centrum dowodzenia światem. Moje stało się jednocześnie przechowalnią chusteczek (nie tylko czystych i świeżych), tabletek-antybiotyków, tabletek-probiotyków, tabletek oczyszczających zatoki, wód morskich do nosa w spreju, kropli do nosa z płynnym antybiotykiem, ładowarek do telefonów, telefonów, tabletów, komputerów, pendrivów z zaległymi filmami, książek, aktualnie pitych herbat, termometrów (odkryłam cudo o nazwie "termometr galowy" - wygląda jak stary poczciwy rtęciowy, mierzy równie dobrze i jest sto razy lepszy od elektronicznego), papierków po batonie migdałowym  z lidla, notesów Szlachetnej Paczki, dodatkowych poduszek na potrzeby wygodnego oglądania filmów, przedłużaczy, żeby wygodniej podłączać laptopa do prądu, pudełek z wazeliną do ust, swetrów, okularów i innych produktów pierwszej potrzeby.

wtorek, 23 września 2014

W zatoczce

Umieram z powodu zapalenia zatok. Naprawdę umieram, bo nie dość, że zatoki, to głowa boli, nos zatkany, oczy łzawią. Ogólne rozbicie i niemoc gratis. 
Marzę o weekendzie. O takim żeby nawet do sklepu nie iść, tylko leżeć w łóżku, czytać książki, uczyć się niemieckiego i oglądać filmy. I pić herbatę gorącą. O takim weekendzie marzę. 
Weekend mój zapowiada się następująco. 
Sobota, godz. 9.00 praca (prozdrowotnie - żeby nie było - obchody Światowego Dnia Serca, luz), godz. 14.00 czwarte urodziny mego sąsiada, wieczór - urodziny pewnej trzydziestolatki, niedziela - urodziny pewnej ponadczterdziestolatki. 
Po tym napiszę referat pt. Wpływ glutenu i cukru spożywanego w urodzinowych tortach na postępujące zapalenie zatok
Luz.

poniedziałek, 15 września 2014

Sześć złotych myśli na koniec lata

1. Kiedyś człowiek - nawet będąc dzieckiem - po prostu chodził na grzyby, zbieraj je i jadł. Teraz jak się naczyta w mediach i internetach o zatruciach, wymianach wątroby i zgonach, to nawet nad borowikiem się trzęsie i zastanawia, czy to oby na pewno szlachetny grzyb. 
2. Jak człowiek ma koleżankę, która została wytrawną biegaczką i robi półmaraton w 1:50 h, po czym z grymasem na twarzy powtarza każdemu "Słabo mi poszło, jestem z siebie taaaaka nieeezadooowoooloooooona", to ma ochotę ją udusić i wysłać rakietą na księżyc. 
3. Jak człowiek zaczyna oglądać serial amerykański np. House of cards, chociaż z seriali wyrósł wraz ze skończeniem studiów (na studiach seriale były wymarzoną wymówką na nieuczenie się do sesji, bo przecież "jeszcze tylko jeden odcinek i już siadam do książek"), to przestaje się zajmować innymi dziedzinami życia, szczególnie spaniem.
4. Zdecydowanie najgorszym momentem na powtórne odkrycie uroków poruszania się po mieście rowerem, jest koniec lata. Tak tylko mówię - jakby ktoś chciał teraz wyciągnąć rower z piwnicy. 
5. Jeśli całe miasto, a nawet okolice miasta, narzekają na przebywanie w centrum podczas Winobrania, ze względu na smród/hałas/smród/brud/smród/żulerkę/smród/tandetę/smród, to KIM SĄ ci ludzie, którzy falami się przetaczają przez deptak? KIM? Ufoludkami z innej planety, którzy nie odczuwają tych smrodliwych efektów specjalnych?
6. Złota myśl w formie pytania: Co jest złego w byciu kujonem i uczeniem się słówek na lekcje niemieckiego?

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Obiad z piekarnika

Historia z popularnego cyklu rozrywkowego "To mogło się przydarzyć tylko mi (no ewentualnie jeszcze Oli)".
Ostatniego, dobrze zaplanowanego, nastawionego na odpoczynek dnia urlopu, zabrałam się za szybki, łatwy i przyjemny obiad - warzywa pieczone w piekarniku. Pachniały niesamowicie, a głodna byłam okrutnie. Więc wiadomo jak na to czekałam. Warzywka się piekły, od czasu do czasu do nich zaglądałam, ale bardziej gapiłam się w telewizor (jednym okiem) i w komputer (drugim okiem). Aż tu nagle - CYK! Telewizor zgasł na chwilę, po czym znów sam się odpalił. Ale piekarnik już nie - po prostu zgasł. Wszystko co na prąd mi ogólnie w mieszkaniu zdechło - wifi się zwiesiło, lampka w kuchni mignęła. Luz. Elektrownia daje o sobie znać. Odpaliłam piekarnik na nowo i poczułam znów ładny zapach obiadu. 
Po pięciu minutach - dokładnie to samo. Tyle że tym razem piekarnika odpalić powtórnie się nie da. Że obiad już praktycznie był już gotowy, skupiłam się bardziej na konsumpcji. Ale po chwili - zaczęłam nerwowo poszukiwać faktury i karty gwarancyjnej (toż sprzęt mam jeszcze na gwarancji!). W mej przepastnej teczce, do której skrupulatnie zbieram tego typu dokumenty, owszem - znalazłam przepastną instrukcję podłączenia i obsługi piekarnika, ale ani widu czegoś, co na kartę gwarancyjną by wyglądało (no chyba że ta dziwna książeczka w języku rosyjskim...). Po półgodzinnym wertowaniu papierków strona po stronie znalazłam fakturę (co za dureń włożył ją do tej samej koszulki, w której była faktura za pralkę?!). Faktura to już jakieś światełko w tunelu. Zadzwoniłam na infolinię sprzedawcy. Kwadrans rozmowy z miłą panią, która przekonywała mnie, że numer, jaki jej dyktuję, nie jest numerem seryjnym mego piekarnika, uzgodniłyśmy, że najlepiej będzie jak pojadę do sklepu w którym ów sprzęt kupiłam. Luz. Zostawiłam cały ten majdan w postaci brudnych naczyń i ruszyłam w drogę. W sklepie niezbyt rozgarnięty pan doradził mi jedynie, abym... sama zadzwoniła do serwisu producenta, bo tak BĘDZIE SZYBCIEJ, a za pośrednictwem sklepu trwałoby to miesiąc lub nawet dłużej. LUZ. 
Wracam do domu. Z rezygnacją pochylam się nad moim piekarnikiem. Głaszczę go, żeby chyba siebie pocieszyć, iż w najbliższym czasie chleba bezglutenowego sobie nie upiekę. Przekręcam od niechcenia gałki temperatury i grzania. 
I co?
I piekarnik działa. 
Luz.