niedziela, 8 września 2013

Wy-bieg

Szatan-Smazik mnie podkusił i zapisał na bieg. Niby nic - dwa i pół kilometra. Czyli tyle, ile teoretycznie osoba niebiegająca może zrobić na zupełnie pierwszym treningu. Niby luz. Ale pod warunkiem, że człowiek wystartuje jak człowiek - czyli swoim tempem, a nie tempem Szatana-Smazika. 
Otóż już na dzień dobry, tuż za startem dostałam takiej zadyszki, że do końca tego 2,5-kilometrowego dystansu nie potrafiłam oddechu wyrównać. I zraziłam się do biegania na długi, długi czas. Fakt - ani razu nie przystanęłam, ani razu nie maszerowałam. Biegłam cały czas. Ale komfortu czy przyjemności nie miałam ani krzty. Całe szczęście, że medale dawali każdemu uczestnikowi, bo inaczej bym tego Smazikowi w życiu nie wybaczyła. 
I jeszcze mała refleksja winobraniowa. Jeśli ktoś mnie jeszcze raz zapyta, czy byłam na winobraniu, to go wyśmieję. Bo gdzie to niby jest to winobranie? RAZ przeszłam przez centrum miasta pośród tych samych od stu lat straganów ze śmierdzącymi mini-pączkami, z pajdami ze smalcem, plastikowymi zabawkami na pięć minut i gaciami. Ani to wino, ani branie. Dziwna idea temu przyświeca. Ja jej w każdym razie nie ogarniam. 
PS Jutro rwanie ósemki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz