poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Maska

Mimo że choroba mnie jeszcze trzyma mocno (a może właśnie dlatego), wpadłam w opętańczy szał przeszukiwania swojego mieszkania. To zaskakujące, że na 36 metrach można w ogóle coś zgubić, ale wiele wskazuje na to, że tak się właśnie stało. 
Celem mego śledztwa jest maska z rurką do nurkowania. 
Ja wiem, że kiedy człowiekowi zielono-żółta maź o znacznym zagęszczeniu wylatuje z nosa oraz gdy kaszel pozwala przywołać wspomnienia z wakacji na wsi (dźwięk odpalanego silnika ciągnika marki zetor), sprzęt do podwodnych przygód kwalifikuje się raczej do kategorii średnio przydatnych. Ale wizja nadchodzącego urlopu zdecydowanie jest tym czynnikiem, który mobilizuje moje komórki do zwiększenia odporności i wyzdrowienia. 
Przeszukałam już dwa pawlacze. Przeryłam co większe szafy. Sprawdzałam nawet w szafce na buty. Szukałam we wszystkich wiklinowych koszach, w których przechowuję ubrania zimowe (latem) lub letnie (zimą). Sprawdzałam kartony z castoramy zapakowane rzeczami-z-którymi-nie-wiadomo-co-zrobić-bo-przecież-nie-wyrzucić. Szukałam nawet w szufladzie z niechcianymi prezentami (strategiczne miejsce w mieszkaniu - kiedy odwiedzają mnie osoby, które podarowały mi któryś z tych prezentów, to pyk! - wyciągam i udaję, że korzystam). Nie ma maski! Już zaczynam powątpiewać, czy przy przeprowadzce z Moniuszki na pewno tę maskę ze sobą zabrałam, ale wydaje mi się, że nie mogłabym być na tyle nierozsądna, żeby pomyśleć, że już nie będę w życiu nurkować. Otóż będę! 
Jeśli maski nie znajdę, to urlop spędzę u czubków. 
Luz.
PS ktokolwiek widział, ktokolwiek wie - maska wygląda jak poniżej. 


piątek, 24 kwietnia 2015

Wpis o wszystkim

Od lutego skrzętnie układam sobie w głowie kolejne wpisy - a to na tematy kulinarne, a to refleksje związane z wpływem warunków pogodowych na umysły ludzkie, albo o dietach i ćwiczeniach rozmaitych i podejmowanych przeze mnie heroicznie próbach zrzucenia trzech kilo oraz ściśle z tym powiązanych planach wycieczkowo-przygodowych. Mogłabym też z głowy odtworzyć wszystkie poczynione w mózgu treści potencjalnych wpisów w stylu poradnikowym: jak jeść serek wiejski, żeby poplamić tylko sweter, albo: jak zrobić jogurt w maszynie do robienia jogurtów, nie podłączając jej uprzednio do prądu, lub: jak udawać hodowcę domowych kiełków (w rzeczywistości będąc hodowcą gnijących w kiełkownicy nasion rzodkiewki i lucerny). Takie to tematy mam poukładane co do jednego przecinka i kropki. Ale zdecydowanie najlepiej mi wychodzi temat "jak być blogerką, nie pisząc niczego na blogu, a jedynie knując sobie wpisy w głowie". Luz. 
Wobec powyższego przejdę do najpopularniejszej w ostatnich miesiącach dziedziny pt. Jestem chora na zatoki, grypę i leżę w łóżku. 
Dziś mija równo tydzień od momentu, kiedy wróciłam z pracy, położyłam się do łóżka i już tak w nim zostałam. Z przerwą na: wizyty u lekarza (dwie), wizyty w kuchni przy czajniku po wrzątek (657), wizyty na siku (657). Ponieważ straciłam węch i smak, jest mi wszystko jedno co spożywam. A że spożywam ilości symboliczne (taki bilet wstępu dla przyjmowanych tabletek), to spodziewać się należy, że w nadchodzącym sezonie będę królową plaży w kategorii "tyczki". 
Pierwszy naturalny objaw zdrowienia jednak już zaświtał na mym wąskim horyzoncie: dostrzegać zaczęłam w kątach zbierające się podstępnie kłęby kurzu, a co więcej - zaczęły mi one przeszkadzać na tyle, że chwyciłam dziś już za odkurzać. Rzecz jasna przepłaciłam te wygibasy totalnym się upoceniem, ale jaka satysfakcja teraz mi towarzyszy w łóżku! Ha!
 Puenty żadnej dla powyższych historyjek nie mam. Głowę moją nadal okupują bakterie kamuflujące się pod postacią smarków we wszystkich kolorach wiosny (tudzież momentami w barwach jesieni). Mogłabym co prawda zaserwować zgrabny literacko opis czynności polegającej na oczyszczaniu zatok przy pomocy aptecznego zestawu składającego się z butelki, dzióbka i saszetek z solą morską, ale w tym celu stworzę chyba specjalną zakładkę "dla odważnych". Luz.