Wracam z pracy do domu, a tu w skrzynce dwa awiza. Rzadko takie bogactwo korespondencji się przytrafia, znacznie częściej przychodzą zwykłe rachunki niż jakieś polecone, czy paczki. A tu do mnie, na moje nazwisko, na mój adres - jedno i drugie - i paczka, i polecony. Biegnę na pocztę. Odbieram. Paczka całkiem spora, elegancki kartonik. Luz - mówię sobie - rozpakowywać na ulicy nie będę, lecę do domu. Ale kopertę z listem rozrywam już po drodze. Otwieram. I aż krzyczę na głos do siebie, że to chyba jakiś żart! Wezwanie do zapłaty. Za książkę, którą zamawiałam z miesiąc temu - w prezencie urodzinowym zresztą dla pewnego młodzieńca. Opłaty uregulowałam jeszcze przed realizacją zamówienia, mailem wysłałam miłej pani z wydawnictwa potwierdzenie zapłaty. A tu proszę - oni mi taki numer wykręcają. I jeszcze straszą jakimś krajowym rejestrem długów.
Ale luz - myślę sobie - mam jeszcze paczkę. To już nie może być nic niemiłego.
W paczce papiery - pogniecione strzępy Wysokich Obcasów i folia bąbelkowa (uwielbiam folię bąbelkową!). A w niej - słoiczek malutki z obrazem Malczewskiego na pokrywce. A w słoiczku - konfitura. Dyniowo-pomarańczowa.
Łyżeczkę na dzień dobry wyjadłam jedną trzecią. Resztę zostawiam do maślanej bułki na śniadanie.
Dzięki, Doro!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz