piątek, 19 grudnia 2014

List

Sprawa wygląda tak, że finał Szlachetnej Paczki trwał jeden weekend, a efekt - już piąty dzień leżę w łóżku. Najpierw z gorączką, która powodowała to, że proces zrobienia sobie herbaty trwał godzinę (decyzja o wstaniu z łóżka to za mało - do tego trzeba było dużo siły. A jak człowiek ma nogi miękkie jak z waty, to trudno nawet mówić o tym, że IDZIE do kuchni - raczej się czołga. Luz). Był ból gardła, który potem uniemożliwiał tej herbaty połykanie i gadanie. A następnie katar i kaszel, które stanowią idealny duet uprzykrzających człowiekowi życie do reszty. W dodatku cały czas biorę sobie lekarstwo, którego lista skutków ubocznych jest prawdopodobnie trzy razy dłuższa niż korzyści. Oczywiście mam je wszystkie - bezsenność, koszmarne bóle głowy, szumy w uszach, zaburzenia błędnika, utrata węchu i smaku (to jest najgorsze - bo chociaż apetytu nie mam raczej, to z rozsądku coś tam czasem jem - raz nawet jadłam curry z kurczakiem, bakłażanem i zieloną fasolką, które z pewnością było przepyszne, ale ja NIC NIE POCZUŁAM - ani kokosa, ani curry, ani nawet chilli, nic!) i jeszcze kilka innych. Luz. Krótko mówiąc - od tygodnia nie śpię, a jak już śpię to maksymalnie 4 godziny na dobę i to raczej w dzień, potykam się o własne nogi i NIE MAM NIC PRZYGOTOWANEGO NA ŚWIĘTA. 
Już pomijam kwestię jakiś generalnych porządków, czy mycia okien, bo to niewykonalne (wczoraj zabrałam się za odkurzanie mieszkania. Po jednym pokoju byłam spocona jak mysz i wykończona - a powszechnie wiadomo że moje pokoje mają raczej wymiary pudełka od butów). Zamiast choinki - mam mały stroik co mi Smazia kupiła w biedronce razem z zapasem cytryn. Nie wiem, czy powinnam w tym miejscu wystosować list otwarty do tej części społeczeństwa, która spodziewa się prezentów ode mnie, że pod choinką znajdą co najwyżej skarpety, które - daj Bóg - kupię 23 grudnia w nocy w tesco, ale generalnie wygląda na to, że de facto tak będzie. 
Z powodu ogólnego rozbicia książek też nie ma siły czytać. Co najwyżej raz dziennie czytam ulotki leków i sprawdzam, które działania niepożądane mi dziś doszły. Książki stoją nietknięte. Podobnie jak zawartość lodówki. Bo po co mam cokolwiek gotować, jak i tak nic nie poczuję. 
No dobra. Bo ktoś sobie jeszcze pomyśli, że wśród skutków ubocznych jest też zrzędliwość. 
Otóż nie. Teraz będzie pozytywnie: Do tej pory starałam się raczej Szlachetną Paczką za wiele nie epatować, bo różnie to różni odbiorcy odbierają. Powiem krótko. Abstrahując od kwestii mojej choroby - było warto. Kto chce posłuchać, to zapraszam. Opowiem. O tym jak samotna matka z dzieckiem mieszkająca w baraku (gdzie jedyne ogrzewanie to kaflowy piec w kuchni) dzień po tym jak wręczyliśmy jej paczkę, sama przygotowała karton z małymi dziecięcymi ubrankami do oddania innym potrzebującym (plus laurkę dla darczyńcy). O tym jak 67-letni facet, chłop jak dąb, popłakał się, kiedy wolontariusze od niego wychodzili, a jego żona nam potem zdradziła, że pierwszy raz widziała męża płaczącego. O tym jak jeden z darczyńców stwierdził po kilku godzinach od dostarczenia paczki do magazynu, że powinien jeszcze rodzinie kupić elektryczną maszynkę do mięsa, bo wcześniej w paczce jej nie było, a chociaż nie jest to produkt pierwszej potrzeby, to przecież sami sobie tego nie kupią. Więc przywiózł nam nowiutki sprzęt prosto ze sklepu. O tym mała dziewczynka cieszyła się z wymarzonej dziewczyńskiej parasolki, którą znalazła w paczce. O tym jak zareagowali znajomi darczyńców, jak się dowiedzieli, że w jednej z rodzin dziewczynka marzy o niebieskim lakierze do paznokci (i ile tych lakierów w różnych odcieniach było w paczce). O tym ile autentycznej radości mogą sprawić nowe zimowe buty. O tym jak sprzedawcy ze sklepu meblowego - kiedy się dowiedzieli że łóżka i materace są kupowane na potrzeby Szlachetnej Paczki, dali darczyńcom rabat 50 procent. O tym jak facet, który śmiał się z nas trzy tygodnie temu, że robimy marsz z flagami po mieście, w dniu finału zobaczył skalę całej akcji i sam zaproponował, że pomoże nam przy transporcie - swoim dużym autem. O tym jak obdarowana kobieta poprosiła nas, żebyśmy podali jej chociaż imię darczyńcy, bo ona chciałaby się za niego modlić i stwierdziła, że to jest najpiękniejszy dzień jej życia (a dostała zapas pieluch dla 1,5-miesięcznej wnuczki, kosmetyki dla niemowląt, ubranka, ze 40 kg proszku do prania). O tym jak trzy córki kobiety, która niedawno straciła męża (a tym samym główne źródło utrzymania), rozpakowywały paczkę, wyciągnęły słoik i jedna krzyknęła "Mamusiu, zobacz! KAWUSIA DLA CIEBIE!", a mama stała w kącie pokoju i płakała.
Mogę o tym wszystkim opowiedzieć. Luz.

wtorek, 9 grudnia 2014

Oczywistości

Z czekoladą to jest tak, że nawet jak człowiek z założenia już w życiu swoim nie je słodyczy, tylko takie eko zdrowe desery z daktyli, mleka kokosowego czy ksylitolu, to jak np. dostanie czekoladę w prezencie na mikołajki, to najlepiej jest ją zjeść całą od razu, żeby potem człowieka nie kusiło. I problem z głowy.
Gorzej że potem człowieka może naprawdę zemdlić. 

środa, 12 listopada 2014

Usprawiedliwienie

Nie pisałam długo i umknął mi październik na blogu, z bardzo prostej przyczyny – byłam zajęta. Więc usprawiedliwiam się wyliczanką spraw, które tak bardzo mnie zajmowały.
1. Wycieranie podłogi. 90 proc. powierzchni mojej dziupli pokrywają lite dębowe deski. Gdybym miała stworzyć tabelę i wypisać w niej wady i zalety drewnianej podłogi, to po stronie zalet napisałabym „ładnie wygląda”, a po stronie wad – mogłoby mi zabraknąć rubryk. Bo wad podłoga ma wiele. Już pominę milczeniem kwestię konserwacji, bo to są akurat oczywiste konsekwencje mego widzimisię. Większy problem sprawia fakt, że muszę cały czas UWAŻAĆ - a to żeby nawet jednego ziarnka piachu tu nie było, a to żeby czegoś nie rozlać, a to żeby prędko wytrzeć jak się rozleje. No i się rozlało. Wielka miska napełniona wodą. Chwilę wcześniej w tej misce wyrabiałam ciasto na chleb bezglutenowy. Ciasto to koszmarnie się klei, więc po wyrabianiu, namoczyć miskę trzeba. I dobrze byłoby odstawić w bezpieczne miejsce. A nie na brzegu zapełnionego naczyniami zlewu... Luz. 
2. Praniem chusteczek higienicznych. W mojej zawrotnej karierze pani domu, wyprałam już miliony chusteczek higienicznych - za każdym razem orientując się tuż po fakcie i klnąc przy tym siarczyście. Bo wyprana chusteczka = całe pranie upstrzone mikroskopijnymi mokrymi strzępkami chustki = podłoga w łazience również upstrzona = droga z łazienki do pokoju, w którym suszę pranie (jakimś sposobem) również = mimo odkurzania, wytrzepywania prania i rolkowania go rolkami z h&m - życiowa przestrzeń przez wiele tygodni nadal wygląda jak po śnieżycy. Podejrzewam, że ktoś mi te chustki celowo do pralki przed praniem wkłada.
W październiku wyprałam chusteczki higieniczne dwa razy. Luz. 
3. Jedzeniem antybiotyków. Już mogę śmiało powiedzieć, że to moje nowe hobby - wszak antybiotyki powszechnie uchodzą za zdrowe suplementy diety i łykać je można jak miętówki przed randką. Obecnie jestem przy trzecim opakowaniu. Dawka końska, więc hobby się rozwija. Podobnie jak moje takie tam lekkie choroby zatok, dróg oddechowych i niekończące się od tygodni stany podgorączkowe. Więc może nic dziwnego, że piorę chustki do nosa. Tyle ich po prostu mam.

poniedziałek, 29 września 2014

Przez okno

Jak człowiek siedzi od pięciu dni w domu, to jedno co widzi bardzo wyraźnie, to na pewno brudne okna. 
Dopiero w ubiegłym tygodniu uznałam, że sezon letni bezpowrotnie się skończył, a następny nadejdzie pewnie za 10 miesięcy, więc zdjęłam z okien siatki antykomarowe. Wówczas się okazało, że te siatki może i przed owadami chronią me mieszkanie, ale szyb nie uchroniły przed zabrudzeniami.
Dziś rano już byłam tak zdesperowana, że gotowa byłam w tym pochorobowym amoku okna czym prędzej umyć. Zdrowy rozsądek jednak mi podpowiedział, że efekt może być taki, że owszem - szyby będą czyste, ale ja wrócę do łóżka na kolejny tydzień, a tego już bym nie przeżyła. 
Wybrałam mniej inwazyjne aktywności na ostatni dzień chorobowego. Piekę sobie chleb. Luz. 

sobota, 27 września 2014

Dowodzenie

Jak człowiek chory i musi leżeć w łóżku, to łóżko szybko zamienia się w małe centrum dowodzenia światem. Moje stało się jednocześnie przechowalnią chusteczek (nie tylko czystych i świeżych), tabletek-antybiotyków, tabletek-probiotyków, tabletek oczyszczających zatoki, wód morskich do nosa w spreju, kropli do nosa z płynnym antybiotykiem, ładowarek do telefonów, telefonów, tabletów, komputerów, pendrivów z zaległymi filmami, książek, aktualnie pitych herbat, termometrów (odkryłam cudo o nazwie "termometr galowy" - wygląda jak stary poczciwy rtęciowy, mierzy równie dobrze i jest sto razy lepszy od elektronicznego), papierków po batonie migdałowym  z lidla, notesów Szlachetnej Paczki, dodatkowych poduszek na potrzeby wygodnego oglądania filmów, przedłużaczy, żeby wygodniej podłączać laptopa do prądu, pudełek z wazeliną do ust, swetrów, okularów i innych produktów pierwszej potrzeby.

wtorek, 23 września 2014

W zatoczce

Umieram z powodu zapalenia zatok. Naprawdę umieram, bo nie dość, że zatoki, to głowa boli, nos zatkany, oczy łzawią. Ogólne rozbicie i niemoc gratis. 
Marzę o weekendzie. O takim żeby nawet do sklepu nie iść, tylko leżeć w łóżku, czytać książki, uczyć się niemieckiego i oglądać filmy. I pić herbatę gorącą. O takim weekendzie marzę. 
Weekend mój zapowiada się następująco. 
Sobota, godz. 9.00 praca (prozdrowotnie - żeby nie było - obchody Światowego Dnia Serca, luz), godz. 14.00 czwarte urodziny mego sąsiada, wieczór - urodziny pewnej trzydziestolatki, niedziela - urodziny pewnej ponadczterdziestolatki. 
Po tym napiszę referat pt. Wpływ glutenu i cukru spożywanego w urodzinowych tortach na postępujące zapalenie zatok
Luz.

poniedziałek, 15 września 2014

Sześć złotych myśli na koniec lata

1. Kiedyś człowiek - nawet będąc dzieckiem - po prostu chodził na grzyby, zbieraj je i jadł. Teraz jak się naczyta w mediach i internetach o zatruciach, wymianach wątroby i zgonach, to nawet nad borowikiem się trzęsie i zastanawia, czy to oby na pewno szlachetny grzyb. 
2. Jak człowiek ma koleżankę, która została wytrawną biegaczką i robi półmaraton w 1:50 h, po czym z grymasem na twarzy powtarza każdemu "Słabo mi poszło, jestem z siebie taaaaka nieeezadooowoooloooooona", to ma ochotę ją udusić i wysłać rakietą na księżyc. 
3. Jak człowiek zaczyna oglądać serial amerykański np. House of cards, chociaż z seriali wyrósł wraz ze skończeniem studiów (na studiach seriale były wymarzoną wymówką na nieuczenie się do sesji, bo przecież "jeszcze tylko jeden odcinek i już siadam do książek"), to przestaje się zajmować innymi dziedzinami życia, szczególnie spaniem.
4. Zdecydowanie najgorszym momentem na powtórne odkrycie uroków poruszania się po mieście rowerem, jest koniec lata. Tak tylko mówię - jakby ktoś chciał teraz wyciągnąć rower z piwnicy. 
5. Jeśli całe miasto, a nawet okolice miasta, narzekają na przebywanie w centrum podczas Winobrania, ze względu na smród/hałas/smród/brud/smród/żulerkę/smród/tandetę/smród, to KIM SĄ ci ludzie, którzy falami się przetaczają przez deptak? KIM? Ufoludkami z innej planety, którzy nie odczuwają tych smrodliwych efektów specjalnych?
6. Złota myśl w formie pytania: Co jest złego w byciu kujonem i uczeniem się słówek na lekcje niemieckiego?

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Obiad z piekarnika

Historia z popularnego cyklu rozrywkowego "To mogło się przydarzyć tylko mi (no ewentualnie jeszcze Oli)".
Ostatniego, dobrze zaplanowanego, nastawionego na odpoczynek dnia urlopu, zabrałam się za szybki, łatwy i przyjemny obiad - warzywa pieczone w piekarniku. Pachniały niesamowicie, a głodna byłam okrutnie. Więc wiadomo jak na to czekałam. Warzywka się piekły, od czasu do czasu do nich zaglądałam, ale bardziej gapiłam się w telewizor (jednym okiem) i w komputer (drugim okiem). Aż tu nagle - CYK! Telewizor zgasł na chwilę, po czym znów sam się odpalił. Ale piekarnik już nie - po prostu zgasł. Wszystko co na prąd mi ogólnie w mieszkaniu zdechło - wifi się zwiesiło, lampka w kuchni mignęła. Luz. Elektrownia daje o sobie znać. Odpaliłam piekarnik na nowo i poczułam znów ładny zapach obiadu. 
Po pięciu minutach - dokładnie to samo. Tyle że tym razem piekarnika odpalić powtórnie się nie da. Że obiad już praktycznie był już gotowy, skupiłam się bardziej na konsumpcji. Ale po chwili - zaczęłam nerwowo poszukiwać faktury i karty gwarancyjnej (toż sprzęt mam jeszcze na gwarancji!). W mej przepastnej teczce, do której skrupulatnie zbieram tego typu dokumenty, owszem - znalazłam przepastną instrukcję podłączenia i obsługi piekarnika, ale ani widu czegoś, co na kartę gwarancyjną by wyglądało (no chyba że ta dziwna książeczka w języku rosyjskim...). Po półgodzinnym wertowaniu papierków strona po stronie znalazłam fakturę (co za dureń włożył ją do tej samej koszulki, w której była faktura za pralkę?!). Faktura to już jakieś światełko w tunelu. Zadzwoniłam na infolinię sprzedawcy. Kwadrans rozmowy z miłą panią, która przekonywała mnie, że numer, jaki jej dyktuję, nie jest numerem seryjnym mego piekarnika, uzgodniłyśmy, że najlepiej będzie jak pojadę do sklepu w którym ów sprzęt kupiłam. Luz. Zostawiłam cały ten majdan w postaci brudnych naczyń i ruszyłam w drogę. W sklepie niezbyt rozgarnięty pan doradził mi jedynie, abym... sama zadzwoniła do serwisu producenta, bo tak BĘDZIE SZYBCIEJ, a za pośrednictwem sklepu trwałoby to miesiąc lub nawet dłużej. LUZ. 
Wracam do domu. Z rezygnacją pochylam się nad moim piekarnikiem. Głaszczę go, żeby chyba siebie pocieszyć, iż w najbliższym czasie chleba bezglutenowego sobie nie upiekę. Przekręcam od niechcenia gałki temperatury i grzania. 
I co?
I piekarnik działa. 
Luz.

środa, 6 sierpnia 2014

Gluten na urlopie

Jedno jest pewne. Jak człowiek jedzie na urlop, to po dwóch dniach może zapomnieć o tym, że jest na jakiejś bezglutenowej diecie. Zero zrozumienia, zero tolerancji dla bezglutenowych teorii, zero współczucia. Przez ostatnie trzy dni zżarłam tyle glutenu, że praktycznie odglutenowywanie organizmu będę musiała zacząć od nowa.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Blog urlopowy

3 sierpnia 2014 r.
Taki mam urlop w dziczy, że natchnienia do pisania sporo, ale gorzej z łącznością ze światem. Piszę sobie bezinternetowo, niczym pensjonarka w notesie, a jak nadarzy się okazja w postaci dostępu do wi-fi, to upublicznię co bardziej nadające się do upublicznienia wątki.
Dzicz jest dzika umiarkowanie – bez dostępu do internetu, bez telewizora, bez zasięgu telefonu, ale za to z prądem, ciepłą wodą w kranie i czystym pokojem. I wrzosami pacznącymi przed domem. A najbliżzszy sąsiedni dom jest pół kilometra stąd.
Człowiek na takim urlopie oczekuje w pierwszej kolejności ciszy i spokoju. I tak by było, gdyby nie odwieczne prawo natury, że jak jest tak fajnie, że jak jest cicho i spokojnie, to na kwaterze w pokoju obok musi się obowiązkowo pojawić typ, który tę ciszę i spokój z lekka narusza. Otóż mieszka tu pan w wieku emerytalnym, który przyjechał a) z żoną spokojną dość kobietą, b) głuchym psem o wyglądzie owcy, c) córką, d) mężem córki (który przywiózł ze sobą wiatrówkę – podstawowe wyposażenie każdego urlopowicza), e) wnuczką lat trzy (o wnuczce to nawet już nie wspominam, bo wiadomo jak zachowują się dzieci. Moje koleżanki matki-polki niech tu się nie obrażają, ale dziecko w pensjonacie = hałas w pensjonacie. Nawet jeśli to dziecko jest w miarę grzeczne).
Nikt z całej tej piątki nie jest jednak tak charakterystyczny jak ów pierwszoplanowy typ. Ma on tę najważniejszą cechę, że w każdym momencie wypoczynku – a szczególnie przy posiłkach – cała uwaga MUSI się skupiać na nim. Dodatkowe jego cechy są już mniej istotne (wie wszystko najlepiej, na wszystkim się najlepiej zna, ma same najlepsze rzeczy, był w samych najlepszych miejscach, ma najlepsze recepty życiowe na wszystko, które wygłasza zawsze donośnie – i jeszcze się upewnia, czy oby na pewno każdy je usłyszał). Podczas posiłków rzuca jak z rękawa żartami, że boki można zrywać – chociaż zrywa tylko on. I tak dowiedziałam się, że a) ma aparat fotograficzny z dwiema kartami pamięci, bo zapełniają się one dość szybko, więc jak się jedna zapełni, to zawsze w zapasie jest druga, a zdjęcia, które on robi są dość ciężkie, gdyż mają nawet po 15 mega, a jak w rav-ie, to nawet trzy razy tyle, b) był tak sprytny, że wejście do jaskini niedźwiedzia zarezerwował sobie już miesiąc temu przez internet, więc nie musiał jak ten ciemny lud stać w kolejce, tylko sobie wlazł na konkretną godzinę. Mało tego! Nie wdrapywał się na górkę prowadzącą do jaskini – jak ten ciemny lud – tylko wjechał MELEKSEM, czym przechytrzył wszystkich umęczonych wdrapywaniem się ludzi. Słowo „meleks” padło w tej opowieści kilkukrotnie, c) był MIĘDZY INNYMI we Włoszech, gdzie mieszkał na bank w najlepsze włoskiej kwaterze u FRANCZESKO (zapewne jest z Franczeskiem na „ty”) i ogólnie poleca tę miejscówkę, bo jest najlepsza, wszystko blisko, wszystko w promieniu stu kilometrów pozwiedzał, tradycyjnie już przechytrzył nawet samych Włochów, rezerwując sobie najlepsze wejściówki do najlepszych muzeów z wyprzedzeniem przez internet, co pozwoliło mu na ominięcie długich kolejek i uniknięcie wielogodzinnego stania w nich i to rozwiązanie gorąco on poleca, a nawet zaleca!
Luz. 

5 sierpnia 2014 r. 
Nie było wyjścia. Trzeba było z gościem się napić wina. Jutro zmieniamy miejscówkę. Koleś za dużo gada. 
Łączności ze światem nadal nie mam. Okazało się dziś na przykład, że przez kilka dni miałam popsuty telefon, choć cały czas myślałam, że to po prostu brak zasięgu w dziczy. Jak zaczęły napływać smsy z ostatnich dni, to nie nadążałam z odpisywaniem. Luz. 



wtorek, 29 lipca 2014

Umoczenie

Można zostawić auto na noc w obcym miejscu, zwłaszcza jak się niespodziewanie i nieplanowanie wypiło lampkę wina? Można! A nawet należy.
A można zostawić auto na noc w obcym miejscu i nie zamnknąć w nim szyby? Też można. 
A jak już się zostawiło auto w obcym miejscu na noc i się w nim zostawiło szybę otwartą, to może w nocy lać ulewny deszcz? Może.
A jak się rano lezie pieszo po to auto i się do niego wsiada, to można zdziwić, że mimo upału jest w nim przyjemnie chłodno i zastanawiać się czy to zasługa tego skrawka cienia, w którym auto stało, a fakt odkręconej szyby skonstatować mniej więcej tuż po uruchomieniu silnika?
Wiadomo. 
Można. 

wtorek, 22 lipca 2014

Upalne wędrowanie

Nie ma co narzekać. To jest dosłownie kilka, góra kilkanaście dni w roku, kiedy jest tak ciepło, że aż za ciepło, że człowiek może się bezkarnie lenić, bo nie ma siły nic robić, a jedynym uzasadnionym wysiłkiem jest picie zimnej wody i chłodzenie się w basenie. 
Odczuwam upały na tyle dotkliwie, że jeśli umyję rano włosy, to po kwadransie zastanawiam się, czy JESZCZE są mokre od mycia, czy JUŻ od tego, że się spociłam. Luz. 
Upały w moim wydaniu to również zamroczenie lekkie objawiające się chwilowymi zaćmieniami umysłu, co w konsekwencji jest doskonałym obrazem powiedzenia, że kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. 
Sytuacja pierwsza. Niedziela. Samo południe. W mieszkaniu 30 stopni, na dworze dwa razy tyle. Ale trzeba pójść do najbliższego marketu, bo potrzebne masło. No dobra. To przy okazji jeszcze kilka rzeczy do łazienki. Plus kurtuazyjne zapytanie pani sąsiadki, czy coś jej kupić, bo sąsiadka ma poparzoną dłoń, więc sama pewnie nie pójdzie. Luz. Lista zakupów - poza masłem - robi się długa. W markecie nawet przyjemnie, chłodno. Zakupy idą sprawnie, koszyk się zapełnia, robi się cięższy i cięższy. Luz. 
I teraz zagadka. 
W którym miejscu orientuję się, że zapomniałam z domu portfela? 
Sytuacja druga. Wtorek siódma rano. Trwa krótkie w głowie rozważanie: czy pójść do pracy pieszo, czy jechać autem. Ale umówmy się - auto jest tylko na ulewne deszcze, a poza tym w upale zamienia się w piekarnik. Więc pieszo. Jasna sukienka, dobry humor. Ruszam. Przyjemnie wieje poranny wiaterek. Ach, dzwonię po drodze do mej babci, co to wiadomo że od trzech godzin nie śpi, bo przecież od szóstej gości na kawę przyjmuje. Gadamy sobie z babcią, gadamy. Aż tu nagle. Bomba. Leci z nieba. Z gzymsu kamienicy. A konkretnie prosto z gołębiego kupra. Na mą sukienkę.Tę jasną. 
Z babcią się żegnam. Tył zwrot, do domu. Do pracy spóźniam się raptem kwadrans. Ale idę już inną drogą. 
Luz.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Kawa

Poranek poniedziałkowy po całym weekendzie spędzonym na szkoleniu w Krakowie, a przespanym w sumie na pół gwizdka, gdyż nocleg był w pokoju siedmioosobowym, co to niby następuje wśród ludzi próba integracji, ale w sumie i tak każdy robi swoje, więc w efekcie każdy o różnej porze na kwaterę wraca, o różnej porze się kąpie, a jak człowiek wraca w środku nocy i szuka szczoteczki do zębów, to jakby nie sposób współlokatorów nie obudzić, a zatem człowiek po powrocie do własnego już domu jest tak zmęczony, że - mówiąc wprost - pada na ryj, więc rzeczywiście pada i śpi, a rano jak się budzi, to nie ogarnia. 
No właśnie. Żeby zacząć ogarniać, rozpoczęłam dziś rano rytuał robienia sobie kawy w mej a'la włoskiej kawiarce, co to do dolnej części nalewa się wody, a potem na to nakłada się takie sitko, do którego wsypuje się kawę. Wody nalałam, kawę wsypałam, ale że zmielonej kawy miałam tylko jedną łyżeczkę, więc postanowiłam domielić jeszcze odrobinę, coby kawa wyszła z mocą odpowiednią, godną tego zakręconego poranka. Luz. 
Chwytam paczkę kawę w ziarnach i sypię. I już niebawem się z bystrością w oku orientuję, że sypię to do sitka w kawiarce, zamiast do młynka... Więc decyzja szybka - co tu się będę bawić w jakieś łyżeczką kawy wybieranie - przesypuję to z sitka do młynka, żeby jednak te ziarna trochę pomielić. Z tym że oprócz ziaren do mego młynka elektrycznego na prąd, przelewa się też woda, którą przecież wcześnie do dolnej części kawiarki nalałam. 
W tym momencie poranek mój już przestaje być leniwy i ospały. Pobudzam się szybko i skutecznie. 
Na szczęście młynek udało się odratować. 
PS Milczeniem za to pominę opowieść, jak to wczoraj od razu po powrocie z Krakowa postanowiłam udać się do marketu na małe zakupy i na podwórku mym manewrując na wstecznym, nie uwzględniłam faktu, iż sąsiad składuje w pobliżu całą przyczepkę bel drewna i jak w to drewno tylnym zderzakiem przygrzmociłam, bo ile można?!

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Zdrobnienie

Taka sytuacja. Jestem w pracy. Dzwoni telefon. Komórkowy. Obcy numer, niezidentyfikowany. Odbieram, dość ponurym oschłym głosem mówię coś w stylu "halo", po czym w słuchawce słyszę: - Cześć Mireczko! - z entuzjazmem dużym wypowiedziane. 
Wtf - myślę sobie. Żaden - słowo daję - ŻADEN mężczyzna nie mówi do mnie "Mireczko". No może poza moim bratem, ale jego numer mam raczej zapisany w telefonie i na ogół własnego brata po głosie także rozpoznaję. A tu nic. Ułamek sekundy, pustka w głowie, pusta analiza zmierzająca trochę jakby w kierunku byłych adoratorów, ale tu też w sumie na żaden sensowny pomysł nie wpadam. Co więcej - po zdrobnieniu imienia mego można by się spodziewać, że dzwoniącego intencją jest np. pożyczenie ode mnie kasy, tudzież wyłudzenie lub naciągnięcie mnie na jakiś wydatek. Tymczasem, komunikat ukryty pomiędzy wierszami w tej "Mireczce" mówi raczej o jakimś podarku. Luz. 
- Cześć - odpowiadam - kto mówi? - dopytuję wreszcie. 
- No Andrzej z DHL. Paczuszkę mam dla ciebie, ale nie zastałem cię w domu. Gdzie ci ją podrzucić - słyszę. 
I parskam bezgłośnie śmiechem. 
Otóż Andrzej, kurier z DHLa, na oko jakieś 56 - 67 lat. RAZ w życiu przywiózł mi jakąś tam paczkę, choć usilnie twierdzi, że było to więcej razy i że jesteśmy na "ty" (Mireczko). Grunt, że filtry do dzbanka na wodę zostały mi doręczone osobiście i własnoręcznie. Przez Andrzeja.
Luz.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

(U)bój

Nie pielęgnuję w sobie raczej negatywnych uczuć, ale w tym jednym przypadku akurat z pełnym zaangażowaniem i z całą moją siłą jestem pełna nienawiści. 
Ale po kolei. 
Po całym dniu izolacji od słońca i przy szczelnym zamknięciu okien, poszłam się kąpać. Ponieważ zmrok już nastał, a uznałam, że i temperatura na zewnątrz spadła, postanowiłam wywietrzyć mieszkanie metodą okien otwartych na oścież. Pogasiłam wszystkie światła, otworzyłam okna i wskoczyłam pod prysznic. Wracam, zamykam okna, z myślą że już na noc to je jedynie uchylę, co by się nie udusić, i wędruję do łóżka. Szum delikatny przy tym słyszę, jakby junkers jeszcze po kąpieli nie zdążył się wyłączyć, czy coś. 
Ale rozglądam się po sypialni. A tu rój komarów. Rój. Stado całe. Chmura taka z małych kropek się składająca. Na ścianach, na suficie, na szafach. Wszędzie. I ten dźwięk komarzy. Którego nienawidzę. Tak samo zresztą jak samych komarów. Nie czekając na kolejne bąble na skórze (tych pierwszych się nabawiłam wczoraj od udaru i uczulenia na słońce), zaczynam po kolei wybijać te cholerstwa. Idę do salonu, zapalam światła - a tam potrójna ilość tych potworów. Nawet nie wiem od czego zacząć, bo tyle ich jest. Czym prędzej zamykam się w łazience, spryskuję od góry do dołu sprejem na komary (cały ten mój prysznic szlag trafia, bo jestem już w tym czasie 1. spocona, 2. oblepiona antykomarowym płynem). Z taką bronią ruszam na ciąg dalszy bitwy. 
Wybijam chyba z 50 sztuk albo i więcej. Moja podłoga usłana jest małymi komarzymi trupkami. Na ścianach (dawniej białych) porozmazywane ślady po tej zbrodni. Wydaje mi się, że śnię, tyle ich jest. I ciągle wylatują nowe - zza lamp, zza szaf, zewsząd. Metoda, która zwykle sprawdza się na mole (trzaśnięcie dłonią o dłoń) w przypadku komarów zdecydowanie się nie sprawdza. W ten sposób można co najwyżej bić im brawo, że tak świetnie się kamuflują. Walę poduszką w sufit. A że nie dorobiłam się do dziś rolet w oknach, sąsiedzi na bank podziwiają nietypowy "teatr cieni" w moim wykonaniu, jak skaczę niczym opętana z kąta w kąt. I wcale w artystycznym nastroju nie jestem. 
Okazuje się, że płyn na komary, którym się spryskałam, nie działa, bo mam już pogryzione ramiona i nogi. Więc nie dość, że mam słoneczny udar, to jeszcze to.
Jutro muszę posprzątać te trupki i pomyć ściany. Ale z tym sobie poradzę. Gorzej, że nocy mogę nie przeżyć, bo zostanę zjedzona przez te osobniki, które tu na pewno się jeszcze gdzieś poukrywały. W najlepszym wypadku uduszę z powodu zamkniętych okien. Luz.

(U)dar

Na dworze plus pięćdziesiąt pięć stopni (to wartość szacunkowa - na podstawie moich osobistych zza okna obserwacji), u mnie w mieszkaniu zaledwie 26 (bo nie otwieram okien, tylko czasem drzwi, żeby wpuścić trochę chłodu z kamienicznego korytarza). I taki plan, że w tym stanie spędzę trzy dni. Bo udaru słonecznego się nabawiłam. O objawach pisać nie będę, bo to sobie można pewnie w internecie na innych stronach przeczytać, jakie są. W każdy razie ironia polega na tym, że owe dolegliwości są skutkiem imprezy, co "zdrowie" miała w nazwie. Luz. 
Korzystając zatem z okazji, sięgam po książki, które już na dolnej półce regału ustawiły się w niecierpliwej kolejce, popijam hektolitry wody z wapnem i na słońce nie wychodzę. 
Tak jeszcze ad vocem do Oli. Już jak z nią rozmawiałam o tych olejach, to czułam podskórnie, że to jakaś ściema z tym, że Ola używa oleju lnianego. Ale nie chcąc być niemiłą, ani nie chcąc podważać jej słowa pisanego, nie powiedziałam "Ej, Olcia, a może weź sprawdź na etykiecie, czy na pewno o tym samym oleju mówimy". Jak widać - niesłusznie. Amen.

niedziela, 1 czerwca 2014

Jajo

Trzeci raz dziś już zabieram się za robienie wpisu. Za każdym razem na inny temat. Zapisuję pół strony, po czym wszystko kasuję. Mogłabym oczywiście wejść w tryb sprawozdawczy i napisać, co dziś zrobiłam, co przeczytałam, co ugotowała, a co upiekłam, ale wówczas mnie samej zbierze się na mdłości i ziewanie, a co dopiero innym.
Z przygód ekstremalnych zaliczyłam tylko taką, że zbiłam jajka, które zakupiłam na ryneczki niby to od wiejskich kur (jakby ktoś widział kury w mieście...). Jaja w torbie razem z całą resztą zakupów po powrocie do domu postawiłam na brzegu stołu, nie zwracając uwagi na zachwiany balans tego pakunku, obróciłam się na pięcie, żeby zdjąć sweter, a torba wylądowała w tym momencie na podłodze. Konsekwencje wiadome. Z uratowanego jaja, które ze skorupki nie wyleciało, zrobiłam sobie śniadanie. Taka przygoda. 
Luz. 
Więcej przygód nie pamiętam.

czwartek, 22 maja 2014

Nie mam czasu na pisanie

No dobra. Pobiłam już rekord świata w niepisaniu, więc dla odmiany mogę spróbować pobić rekord w przynudzaniu o tym, dlaczego nie mam czasu pisać. A powody są trzy. 
1. Jestem na diecie bezglutenowej. I tu szczegółowe opowieści tylko dla chętnych, bo od tego to naprawdę to można zasnąć. Dieta przymusowa - nie był to bynajmniej mój pomysł, tylko lekarza. Odstawiłam to, co do tej pory w jakiś tam sposób było bazą mojego żywienia. Więc teraz - żeby to zastąpić - spędzam w kuchni trzy razy więcej czasu, a pieniędzy w spożywczakach, w szczególności w warzywniakach, wydaję cztery razy więcej niż dotąd. Normalnie napisałabym, że luz (chociaż w pewnym sensie luz jest, ale o podejmowaniu takich wątków specjalizuje się raczej Olcia, więc konkurencji jej robić nie będę), ale to nie jest luz, tylko nieustanne planowanie, co zjem trzy posiłki do przodu. 
2. Uczę się niemieckiego. Minęły już czasy, kiedy wraz z licealnymi koleżankami i kolegami pielęgnowaliśmy w sobie mit, że niemieckiego nauczyć się nie da, bo jest to język dla cyborgów. Jak człowiek chce, to może. Może. A może taka mądra jestem, bo miałam dopiero dwie lekcje. Edukuję się w języku sąsiadów zachodnich dwa razy w tygodniu, co powoduje, że dwa popołudnia mam z życia całkiem wyjęte. Luz. 
3. Zostałam wolontariuszem. Dość spontanicznie i do tej pory w sumie chyba jeszcze nie zdaję sobie sprawy z tego, ile pracy mnie czeka. Bo powiedziałam już A, więc nie ma wyjścia - trzeba brnąć i mówić i B, i C. Weszłam w Szlachetną Paczkę. Kto słyszał, ten wie. Kto nie słyszał - doedukuje się w internecie. Na blogu nikogo agitować - póki co - nie zamierzam, ale apeluję o wspieranie mnie. Luz.

sobota, 3 maja 2014

Wpis o 6 rano

Upiekłam sobie wczoraj chleb. Misternie planowałam kolejne czynności. Ale po tym pieczeniu poczułam się lekko zmęczona. Więc postanowiłam się na chwilę położyć. Dosłownie - na 15 minut drzemki regeneracyjnej.
Położyłam się zatem o godz. 18.00 do mego łóżka. W ubraniach, w soczewkach i w całym tym majdanie.

I obudziłam się teraz.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Manewry

Takie motoprzygody z ostatniej doby:
- wczoraj, wracając skądś tam do domu, słyszę w mym samochodzie dziwne szuranie, wydobywające się jakby z podwozia. Ja przyspieszam, szuranie przyspiesza. Zwalniam, szuranie spowalnia. Biorę zakręt, szuranie razem ze mną. A ponieważ auto moje jeszcze ani razu wizyty u żadnego mechanika nie uświadczyło, w panikę wpadłam jak przed pierwszą wizytą u dentysty (panika dotyczy bardziej aspektu finansowego i potencjalnych strat z tego tytułu wynikających). A że jestem przekonana, ba! mam nawet taką teorię, że każdy mechanik tylko czyha na babę w swoim warsztacie, co by ją oszukać, wmówić, że silnik do wymiany i cała skrzynia biegów, a biedna baba - w swej niewiedzy - uwierzy, zawyje, po czym zapłaci, to panika moja była tym większa. Zabezpieczając się przed takim oszustwem, zasięgam telefonicznych męskich zaufanych porad. Staje na tym, że mam podjechać do mojego kuzyna do pracy o poranku, a on o pomoc poprosi swoich kolegów z pracy, zawodowych mechaników. Luz. 
- dziś rano, udaję się do pracy kuzyna. Ponieważ są to rejony miasta przeze mnie raczej nie odwiedzane, nabijam adres na gps i ruszam. I tak bardzo mocno skupiam się na drodze, że zapominam właściwie, jaki jest cel mej wizyty. Dojeżdżam, kuzyn na dzień dobry pyta "I co ci tam niby stuka?". Wówczas łapię się za głowę, a konkretnie to za uszy, bo jakoś dziś stukania nie słyszałam. Wczoraj omamów słuchowych przecież nie miałam. Stukało. Szurało. Na bank. A dziś - nie zwróciłam nawet uwagi, że nie szura. Ale brnę w to dalej. 
- jedziemy na warsztat w pobliżu. Tłumaczę mechanikowi - na ile potrafię - precyzyjnie. Ale ten tylko się uśmiecha lekko. Woli sam to usłyszeć. Jedziemy na małą przejażdżkę po okolicy. Ja udaję, że słyszę. Mechanik nie słyszy. Wracamy. 
- mechanik sprawdza jeszcze koła, ale niczego poważnego nie dostrzega. Widząc moje zażenowanie i zakłopotanie, doradza, abym przyjechała za tydzień po prostu na wizytę kontrolną. Profilaktyczną. Luz. Biorę wizytówkę i odjeżdżam. 
- po południu. Robię jeszcze różne rundki po mieście autem. Jest ciepło, odkręcam szybę. Cieszę się sprawnym autem.
- pod wieczór. Zachciewa się wina. Więc wskazany spacerek do sklepu. Jeszcze krótkie rozważanie - czy iść do sklepu na prawo, czy do sklepu na lewo. Na prawo - ok. Więc idziemy. Mijamy moje auto. A tam - odkręcona szyba! Nie zamknęłam!!! A na horyzoncie czarne chmury burzowe. Luz. Zamykam szybę. 
- ale skoro już człowiek jest przy aucie, a na niebie ciemne chmury, to po wino lepiej przecież pojechać autem, niż pieszo leźć. Luz. Jedziemy, wracamy. Miejsca parkingowe w tym czasie skurczają się do ilości 0 (słownie: zero). Więc pozostaje miejsce na jedynym osiedlowym skraweczku zielonej trawki, tuż przy mikropłotku. Parkuję. Najgorzej na świecie. Jakiś centrymetr od płotka. Nie mam już siły na dalsze manerwy. Tak zostawiam auto i zwiewam. W nadziei, że nikt przez okno tego manewru w mym wykonaniu nie zaobserwował. Wstydzić się będę jutro przy wyjeżdżaniu. Dziś piję wino. 

wtorek, 15 kwietnia 2014

Zasady łóżkowe i inne

Z serii: Wyliczanka głupio-mądrych spostrzeżeń z życia wziętych. 
1. Jak człowiek idzie do szpitala, to wiadomo, że zaczyna od izby przyjęć. I tu już ma przedsmak wszystkiego, co go czeka. Dajmy na to - pani rejestratorka bierze skierowanie, dokumenty, a w zamian wręcza numerek. I każe siadać i czekać, aż ten numerek zostanie wywołany. Normalny pacjent (ja!) siada i czeka. Ale wszyscy wokół rozpoczynają dochodzenie pt. "Jaka reguła obowiązuje przy wyczytywaniu kolejnych numerków?". No bo skoro raz rejestratorka woła 21, a za chwilę 50, po czym znów 34, to poczekalniowy tłum głupieje. I każdy głośno myśli, wzrokiem szukając naiwnego słuchacza. "A może to idzie oddziałami? A może według pilności? Albo mają jakąś swoją listę?" Po cichu jedynie padają podejrzenia o ZNAJOMOŚCI na izbie przyjęć. Wiadomo. Panie rejestratorki są w tym momencie wyroczniami. Bez odpowiedzi pozostaje moje w głowie kiełkujące pytanie: gdzie ci ludzie tak się spieszą? Do szpitalnego łóżka? Oprócz mnie na to niecierpliwe gdybanie nie reaguje tylko 10-letni chłopiec ze złamaną ręką, który gra na tablecie w angry birdsy. Luz. 
2. Jak w tym tłumie jest starsza pani z siwą trwałą na głowie, która nerwowo chodzi w tę i z powrotem, a rękach dzierży srebrnego boom boxa, a człowiek się na ten widok w duchu do siebie uśmiecha, to należy się spodziewać dwóch rzeczy: że trafi się z tą babcią a) na jeden oddział i b) do jednej sali. Luz. 
3.  Jak pani pielęgniarka dowodząca zbierze kilka osób na dany oddział, to je prowadzi grupowo. Wygląda to jakby dyrektor cyrku prowadził stado pingwinów ubranych w kapcie i szlafroki. Albo jak w "Mieście ślepców" Saramago - jakby jedyna widząca osoba ciągnęła za sobą zdezorientowanych biedaków. Na początku tej wycieczki szybko się okazuje, że ta babcia od boom boxa wzięła ze sobą znacznie ciężą torbę niż jest w stanie udźwignąć. I jak powszechnie wiadomo, w świecie panuje ideologia gener, więc panowie nie rwą się już jak dawniej do pomocy niewiastom, więc muszę na górę taszczyć dwie torby - swoją i tej babci. Luz. 
4. Jazda windą na oddział. Do rozlokowania zostały trzy osoby. W tym babcia i ja. Pani pielęgniarka dowodząca mówi z (niewyczuwalną jeszcze przeze mnie) ironią w głosie, że prowadzi nas do Bangladeszu, więc będzie co opowiadać znajomym po wyjściu ze szpitala. Wychodzimy z windy - na prawo: elegancki oddział, standardy europejskie, ba! unijne, dosłownie Leśna Góra. Na lewo: dwa pokoiki. Taka jakby "dostawka" do oddziału, gdzie kładą pacjentów, jak już nie ma innych wolnych miejsc. Wchodzę. I już wiem, czemu "Bangladesz". 
Luz oczywiście. 
5. Ostatecznie po jakiejś godzinie spokojnego leżenia w łóżku, okazuje się, że ja jestem innym typem pacjenta, co będzie musiał być monitorowany, więc wędruję do innej sali piętro wyżej. Tu już na szczęście jest Leśna Góra. I Bogu dziękuję za to, że nie było mi dane przekonać się, czego babcia chciała na boom boxie słuchać. 
6. Lekko nie ma. Trafiam do pokoju z dwiema paniami: jedna 52 lata, druga 74. Więc się zaczyna. Niby rozmowa, ale w rzeczywistości monologi. O chorobach, lekarzach, szpitalach, całe litanie przypadłości i dolegliwości. Szybko do perfekcji opanowuję naukę udawania, że śpię. Tudzież robię coś supermegaważnego w telefonie. Wiadomo.
7. Panowie z tzw. męskiej sali po drugiej stronie korytarza wcale nie są lepsi. Chociaż ich nie widzę, to doskonale słyszę. Bo chyba leżą tam na głuchotę nabytą. Najlepsza opowieść (spoza tematów okołoszpitalnych) - że jeden ma świnie i jakie to on z niej wyroby zrobi na święta. Kury też ma. "Panie, piersi z kurczaka to ja mogę panu sprzedać po 20 zł za kilo. Ale co to są za piersi!" - zachwala. Luz. 
8. Żelazna zasada szpitalna. Jak kobieta idzie do toalety/na badanie/do dyżurki pielęgniarskiej/ czy po prostu na spacer po korytarzu, to obowiązkowo musi się przedtem uczesać. Dokładnie rozczesać włosy, które zamiast misternego hełmu a'la "zrobiłam sobie trwałą", przypominają raczej mopa. Takie czesanie jedynie pogarsza sprawę. Ale zasada to zasada. Oczywiście ja - nie dość że nigdzie nie łażę, bo nie mogę się ruszyć - to jeszcze nie wiem nawet, do której części torby zapakowałam swój grzebień. 
9. Pani, która leży obok, ma męża. Mąż spędza u niej prawie cały dzień, bo postanowił nie wracać 100 km do domu, tylko dzielnie poczeka na wypis żony... Noc spędza w samochodzie. I najważniejsze. Mówi "poszłem". Ja nie chcę być niemiła, więc jak on coś gada (a najczęściej gada, że gdzieś poszedł), to odwracam głowę. 
10. W szpitalu nie da się normalnie zasnąć. Więc jak już człowiek po czterech godzinach męczarni uśnie to z ciemności na sali wyłania się pielęgniarka (która wcześniej się przez cały dzień nie pojawiała) i mówi, że musi pilnie mi dać jakiś zastrzyk. I mnie budzi. 
Kolejne przebudzenie mam o 4 rano. Bo mnie wszystko boli. Znów kilka godzin zajmuje mi zaśnięcie. Więc znów budzi mnie a) smród perfum Pani Walewska, którymi o 6 rano pokropić się musiała 74-letnia towarzyszka, b) szelest reklamówek i licznych foliówek - wszak godzina szósta zero zero jest najlepsza dla innych na robienie porządków w swej szpitalnej szafce, c) pielęgniarka, która nagle o 6 rano stwierdza, iż musi mi poprawić opatrunek. 
LUZ. 
Już jestem w domu. Szpitalna bułka z podejrzaną wędliną po dobie niejedzenia smakowała jak rarytas. Ale domowa kawa + własne łóżko to jednak bardziej przyjazny zestaw. Amen. 


czwartek, 10 kwietnia 2014

Moja babcia ma dziś 89 lat

Moja babcia ma dziś 89 lat. I chociaż tego nie przeczyta, a jak jej o tym opowiem, że coś napisałam, to się szczerze oburzy, że jak to, w tym eternicie o niej coś jest? I każdy to może przeczytać? "A, dej już spokój" - powie na pewno. 
Moja babcia ma dziś 89 lat. I odkąd pamiętam - wstaje co rano o 4.00. Pół godziny później przychodzi do niej koleżanka na kawę. Normalna sprawa. To taki jej fejsbuk w pigułce. Koleżanka (20 lat młodsza) opowie jej ze szczegółami, co na mieście słychać, kto się upił i awanturował, kto umarł, kto jest w ciąży, kto ma nowe auto, a kto na diecie. I poda nowy przepis na babkę na majonezie. Poranna kawa jest koniecznie z fusami, koniecznie ze śmietanką (!). Plus papierosek. Plus garść leków. Na nadciśnienie, na tarczycę. Ale generalnie to mojej babci nic nie jest. A najlepsze lekarstwo to łyżka koniaku z rana. Na lepsze krążenie. 
Moja babcia ma dziś 89 lat. Wie mniej-wiecej co to gender. Wie, ile litrów wody pije dziennie Krzysztof Ibisz. I że ta-małpa-Mucha jest znów w ciąży, a to-czupiradło-Doda ma nowego chłopaka. Bo moja babcia czyta namiętnie tabloidy. I dzięki temu ma pełną wiedzę, która jest jej potrzebna. A jak - nie daj Boże - Teleexpress nie jest o 17.00, bo znów te-głupki-skaczą ("To są dopiero osły. Ja bym im dała! Po co oni tak skaczą?" - mówi o Małyszach i Stochach), to się denerwuje, bo ma zachwiany harmonogram dnia.
Babcia ma 89 lat. Ma sześcioro wnuków, ale "babcią" nazywa ją pół miasta. Do obcych dzieci chodzi na występy artystyczne do przedszkola z okazji Dnia Babci. A dzieci sąsiadki przychodzą do niej z własną poduszką pod pachą i mówią "Babcia, dziś śpię u ciebie!". A dzieci sąsiadów z parteru dokarmia własnym rosołem, bo tam na takie rarytasy nie ma szans. No i każdego gościa w potrzebie papierosem zawsze poczęstuje. Plus tak długo będzie namawiać na jedzenie, aż gość nie ulegnie ("A może kiełbasę ci zagrzeję? A gołąbka chcesz?!").
Moja babcia ma 89 lat. I bardzo nie lubi nigdzie jeździć. Lubi być u siebie. Mieć posprzątane. Mieć napalone w kaflowym piecu. Plus na popołudnie kolorowe gazety typu "Życie na gorąco" i "Chwila dla Ciebie". Żeby dodatkowo wiedzieć, w jakim domu mieszka mieszka Jolanta Pieńkowska, jak bardzo bogatego ma męża i jak tej wiosny najlepiej przyrządzić szparagi.
I czasem tylko zamiast opowiadać o tych szparagach, mówi jak to było na wojnie. Jak pracowała u obcej kobiety, która przez kilka lat powiedziała do niej po polsku tylko jedno słowo. Babcia pamięta piosenki i wierszyki po niemiecku. A jak miała 16 lat, to zamiast siedzieć na fejsie i myśleć o chłopakach, robiła okopy dla żołnierzy i z 11 innymi osobami jadła z jednej miski.
Moja babcia ma dziś 89 lat. Co najmniej nietaktem byłoby jej mówić "100 lat", bo to raptem za dekadę. 
Babciu! Mówiłam Ci to już dziś raz. Ale jeszcze niech się wszyscy dowiedzą z "tego eternitu". Wszystkiego najlepszego! Jesteś najlepszą babcią na świecie!

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Sentymentalnie

Żadnych newsów nie będzie. Będą starocie, ckliwe i sentymentalne, że aż może zemdlić. Bo będzie o rocznicy. Ściśle dat się nie trzymając, ale tak mniej więcej właśnie mija rok od mojej wprowadzki do nowego "m". Więc jak kto bardziej wrażliwy na takie niestrawne opowieści, to niech dalej nie czyta, bo na bank będzie nudno i bez fajerwerków. Ale rocznicę i tak uczcić pisaniną muszę.
Pomijając wymiar ekonomiczny (rok mniej spłacania kredytu), to przez ten rok naprawdę wiele się zmieniło. Po pierwsze zniknął śnieg. Bo rok temu o tej porze była jeszcze biała zima, a jak nosiłam kartony z talerzami i worki z ubraniami, to bałam się, że się wywrócę na oblodzonym podwórku. Dziś jest wiosna. Luz.
No i po drugie - jak się tu wprowadziłam, to nie miałam tu niemal nic. Czajnik stary jedynie, co sobie w nim mogłam herbatę ugotować. I materac. Zero łóżka, zero kuchni, zero koncepcji. Chociaż na dobrą sprawę - jak tak się rozejrzę dookoła (i w górę), to do dziś mam jedynie dwie (z czterech) lamp sufitowych zamontowanych. Gołe żarówki na zwykłych castoramowych kablach z całym tym elektrycznym badziewiem na wierzchu udają jedynie, że są docelowymi lampami. Do dziś ilość widelców w mej szufladzie na sztućce wynosi raptem 4, więc jakby mi się niespodziewanie na chatę zwaliło więcej osób, to musiałyby jeść chyba rękami. 
Luz.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Nasłuch


Znana jest reguła panująca w naturze dotycząca zachowania równowagi. Natura dba szczególnie o to, żeby nigdy nie było nudno. Czyli jak człowiek się cieszy, że coś się układa, że jest miło i że każdy dzień jest konstans, to zwyczajnie tak być nie może. Bo to nuda.
Moja męka ze starym komputerem trwała długo. A wiadomo, że w takich przypadkach rada jest tylko jedna - kupić nowy sprzęt. Ale też wiadomo, co stoi najczęściej na przeszkodzie, żeby takie zakupy sobie przedsięwziąć. To nie chleb, czy mleko, że się idzie, kupuje i nawet się nie zwraca uwagi, że z portfela dwa złote ubyło.
Ale niby komputer mam nowy, więc się cieszę, jest pięknie, jest miło.
No i taka sytuacja wczoraj. Że mi nagle telewizor nie działa. To znaczy działa. Obraz niby jest, nie śnieży, jak to dawniej bywało, kiedy ojciec z drabiną na dachu antenę ustawiał, a matka się darła przez okno "Jest, tak zostaw! NIEEEE, wróć. Ooo, śnieg". Co to, to nie. Obraz mam elegancki. Jedynie dźwięku brakuje. Dwa piloty, głośność podkręcona na maksa i dalej głucho. Uderzam pięścią (stara dobra metoda na wszystko) - głos na chwilę wraca, po czym znów zanika. Historia z waleniem w obudowę mojego tv powtarza się co dwie minuty.
Więc już układam sobie cały plan wraz z uzasadnieniem. Taką mam projekcję w głowie. Że o to mi właściwie chodziło. To dobrze, że telewizor się popsuł. Na nowy nie mam - wiadomo. Ale przynajmniej skończy się to oglądanie emek wieczorami, skończy się oglądanie wszystkich wieczornych wiadomości - od Teleexpressu począwszy, na informacjach w TV Trwam skończywszy łącznie z Dziennikiem Telewizyjnym na TVP Historia. Koniec. Będę teraz więcej czytać. Będę teraz więcej pisać. Będę teraz wypełniać swe wieczory w sposób pożyteczny i poczciwy. A jak kiedyś, kiedyś okaże się, że mam nadwyżkę na koncie, to nowy (nowoczesny!) telewizor zakupię. Proste.
Pogodzona, ba! zadowolona już z nadchodzących nowych czasów, odbieram telefon od rodzonej matki. I zwierzam jej się. Że telewizor się popsuł. Że bez dźwięku jest jakby bezużyteczny. Że oto nadchodzi nowa era w życiu jej córki.
Moja matka, która jest osobą z reguły - jak to się fachowo mówi - cyfrowo wykluczoną, mówi mi swym spokojnym, anielskim głosem. "Wiesz, Miruś. Bo to czasem po prostu kabelki nie stykają. Te wtyczki z tyłu telewizora. Może je sprawdź".
...
Kurtyna.

poniedziałek, 31 marca 2014

Się chwali


Co roku w okolicy końca marca mam niesamowitą ochotę pochwalić się publicznie tym, co dostałam na urodziny, ale zwykle tego nie robię, gdyż wydaję mi się, że to nie wypada, że może zostać odebrane jako chwalenie się, przechwalanie się, dopraszanie się o złożenie spóźnionych życzeń, tudzież coś innego równie negatywnego. Ale w tym roku się pochwalę. Bo – raz, że jestem już po trzydziestce i wiele spraw, którymi naprawdę przejmowałam się wcześniej, teraz mi po prostu zwisa, a dwa – że pochwalić się mymi prezentami naprawdę warto.
Zacznę od nietypowych dwóch. Na tyle nietypowych, że jeden to taki, który raczej na urodziny się wręcza, ale ja zwykle nie dostawałam, albo dostawałam, ale w ilościach śladowych, a w tym roku zostałam obdarowana w ilości hurtowej. A drugi to taki, którego się w prezencie raczej nie wręcza, wydaje mi się nawet, że się NIGDY nie wręcza, ani na urodziny, ani na imieniny, ani pod choinkę, ani z okazji pierwszej komunii. Więc tym bardziej fajnie bo nietypowo.
Kwiaty i skrzynka z narzędziami.
Moje mieszkanie zamieniło się w małą Holandię. Tulipany stoją we wszystkich wazono-podobnych naczyniach, zalegają ma parapetach, stolikach i komodach. Więc do szczęścia już niczego więcej nie potrzeba. Goście jakby się umówili, że w tym roku królują tulipany i koniec.
Z kolei mój Zestaw Małego Montera to tak naprawdę coś, o czym po cichu marzyłam, czasem nawet głośno mówiłam, ale sądziłam raczej, że kiedyś skompletuję to sobie sama (nawet zaczęłam już – od młotka). Bo każda szanująca się dama, powinna taki zestaw mieć na zaopatrzeniu mieszkania. Bo żadną to sztuka przykręcić śrubkę, czy dokręcić cieknący kran, pod warunkiem że ma się czym. Gender pełną gębą. 
Oczywiście dostałam książki (w tym jeden bogaty w treść poradniko-bestseller i jedną książkę kucharską) lub możliwości zakupu książek, dmuchane balony, wódkę, chińczyka (!), słoiki z zaprawami, kosmetyki, których sama bym sobie w życiu nie kupiła. Same praktyczne rzeczy. Luz. Plus wycieczkę z przygodami. 
Nie pamiętam już, jaka miała być puenta, więc już może skończę tę wyliczankę. 
Dobranoc.