Żadnych newsów nie będzie. Będą starocie, ckliwe i sentymentalne, że aż może zemdlić. Bo będzie o rocznicy. Ściśle dat się nie trzymając, ale tak mniej więcej właśnie mija rok od mojej wprowadzki do nowego "m". Więc jak kto bardziej wrażliwy na takie niestrawne opowieści, to niech dalej nie czyta, bo na bank będzie nudno i bez fajerwerków. Ale rocznicę i tak uczcić pisaniną muszę.
Pomijając wymiar ekonomiczny (rok mniej spłacania kredytu), to przez ten rok naprawdę wiele się zmieniło. Po pierwsze zniknął śnieg. Bo rok temu o tej porze była jeszcze biała zima, a jak nosiłam kartony z talerzami i worki z ubraniami, to bałam się, że się wywrócę na oblodzonym podwórku. Dziś jest wiosna. Luz.
No i po drugie - jak się tu wprowadziłam, to nie miałam tu niemal nic. Czajnik stary jedynie, co sobie w nim mogłam herbatę ugotować. I materac. Zero łóżka, zero kuchni, zero koncepcji. Chociaż na dobrą sprawę - jak tak się rozejrzę dookoła (i w górę), to do dziś mam jedynie dwie (z czterech) lamp sufitowych zamontowanych. Gołe żarówki na zwykłych castoramowych kablach z całym tym elektrycznym badziewiem na wierzchu udają jedynie, że są docelowymi lampami. Do dziś ilość widelców w mej szufladzie na sztućce wynosi raptem 4, więc jakby mi się niespodziewanie na chatę zwaliło więcej osób, to musiałyby jeść chyba rękami.
Luz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz