Nie pielęgnuję w sobie raczej negatywnych uczuć, ale w tym jednym przypadku akurat z pełnym zaangażowaniem i z całą moją siłą jestem pełna nienawiści.
Ale po kolei.
Po całym dniu izolacji od słońca i przy szczelnym zamknięciu okien, poszłam się kąpać. Ponieważ zmrok już nastał, a uznałam, że i temperatura na zewnątrz spadła, postanowiłam wywietrzyć mieszkanie metodą okien otwartych na oścież. Pogasiłam wszystkie światła, otworzyłam okna i wskoczyłam pod prysznic. Wracam, zamykam okna, z myślą że już na noc to je jedynie uchylę, co by się nie udusić, i wędruję do łóżka. Szum delikatny przy tym słyszę, jakby junkers jeszcze po kąpieli nie zdążył się wyłączyć, czy coś.
Ale rozglądam się po sypialni. A tu rój komarów. Rój. Stado całe. Chmura taka z małych kropek się składająca. Na ścianach, na suficie, na szafach. Wszędzie. I ten dźwięk komarzy. Którego nienawidzę. Tak samo zresztą jak samych komarów. Nie czekając na kolejne bąble na skórze (tych pierwszych się nabawiłam wczoraj od udaru i uczulenia na słońce), zaczynam po kolei wybijać te cholerstwa. Idę do salonu, zapalam światła - a tam potrójna ilość tych potworów. Nawet nie wiem od czego zacząć, bo tyle ich jest. Czym prędzej zamykam się w łazience, spryskuję od góry do dołu sprejem na komary (cały ten mój prysznic szlag trafia, bo jestem już w tym czasie 1. spocona, 2. oblepiona antykomarowym płynem). Z taką bronią ruszam na ciąg dalszy bitwy.
Wybijam chyba z 50 sztuk albo i więcej. Moja podłoga usłana jest małymi komarzymi trupkami. Na ścianach (dawniej białych) porozmazywane ślady po tej zbrodni. Wydaje mi się, że śnię, tyle ich jest. I ciągle wylatują nowe - zza lamp, zza szaf, zewsząd. Metoda, która zwykle sprawdza się na mole (trzaśnięcie dłonią o dłoń) w przypadku komarów zdecydowanie się nie sprawdza. W ten sposób można co najwyżej bić im brawo, że tak świetnie się kamuflują. Walę poduszką w sufit. A że nie dorobiłam się do dziś rolet w oknach, sąsiedzi na bank podziwiają nietypowy "teatr cieni" w moim wykonaniu, jak skaczę niczym opętana z kąta w kąt. I wcale w artystycznym nastroju nie jestem.
Okazuje się, że płyn na komary, którym się spryskałam, nie działa, bo mam już pogryzione ramiona i nogi. Więc nie dość, że mam słoneczny udar, to jeszcze to.
Jutro muszę posprzątać te trupki i pomyć ściany. Ale z tym sobie poradzę. Gorzej, że nocy mogę nie przeżyć, bo zostanę zjedzona przez te osobniki, które tu na pewno się jeszcze gdzieś poukrywały. W najlepszym wypadku uduszę z powodu zamkniętych okien. Luz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz