Powrót do pracy po pięciotygodniowej przerwie, na którą złożyły się w sumie dwa tygodnie urlopu okołoświątecznego oraz poszpitalne trzytygodniowe zwolnienie, przebiegł pod sympatycznym hasłem "Nie taki diabeł straszny". Spodziewałam się całodniowego odkopywania skamielin na służbowej skrzynce, a tymczasem zadań wir wciągnął mnie nieoczekiwanie, acz przyjemnie, aż się w głowie zakręciło. Plus gratis dobra wiadomość o pewnych zmianach.
Po pracy za to tkwię w sprawach kredytowych. Dostałam do poczytania do poduszki umowę, jaką zamierzam zawrzeć z bankiem. Na dwudziestu blisko stronach bankowcy językiem polskim posługują się jedynie na samym początku, gdzie jest mowa kto z kim i jak się na dalszych stronach będziemy inaczej w skrócie oznaczać, żeby nam było wygodniej. Ja dla niepoznaki jestem zaszyfrowana jako Kredytobiorca Docelowy. Bank - jako Bank. Luz. Ciąg dalszy tych zapisków punkt po punkcie stworzony już został jakimś grypsem, przy którym ani Słownik Poprawnej Polszczyzny PWN, ani nawet Słownik Wyrazów Obcych zastosowania żadnego nie mają. Zasada przy tym jest taka, żeby Bank kumał, o co w tym chodzi, a Kredytobiorca Docelowy żeby mógł główką kiwać i udawać, że wie, o co chodzi, po czym w efekcie podpisać to jak wyrok na siebie półświadomy. Luz. Jakoś to rozgryzę.
Piekarnicze me hobby chwilowo zawieszam. Robię to trochę intuicyjnie, choć ze strachu przed wiadomym na wagę od tygodnia nie wchodzę, bo się rezultatu jakby trochę spodziewam zawyżonego niebezpiecznie. Luuz. Przyjdzie mi spłacać kredyt - wszystko się wyrówna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz