wtorek, 29 stycznia 2013

Formalnie

Dziś byłam:
1. w sądzie w jednym okienku
2. w sądzie w drugim okienku
3. banku
4. znów w sądzie w jednym okienku
5. w sądzie w drugim okienku
6. znów w banku
7. w urzędzie skarbowym w jednym okienku
8. w urzędzie skarbowym w drugim okienku
9. w urzędzie miasta w jednym pokoju
10.w urzędzie miasta w drugim pokoju.
I to jeszcze nie koniec. Miłe były tylko panie w banku (nic dziwnego) i w urzędzie miasta w drugim pokoju (dziwne).
Mam świadomość, że to dopiero początek. Zapowiedź. Prolog do tego, co mnie czeka.
Nieważne. Teraz gotuję zupę.

środa, 23 stycznia 2013

BRMW

Miłość moja literacka, nieodwzajemniona do Michała Witkowskiego nieprzerwanie od listopada już trwa. I weszła teraz w fazę kolejnej silnej fascynacji. Literackiej rzecz jasna. Dawkowałam sobie "Barbarę Radziwiłłównę" jak lekarstwo, jak uzależniający medykament, byleby na dłużej starczyło, żeby tylko w tym stanie oszołomienia znajdować się jak najdłużej. Właśnie wessałam ostatnią kropkę, wycisnęłam z opakowania ostatnią tabletkę, stron ostatnich kilka. Miła do odmiana po kryminalnych tomiskach. Podobno coś nowego na jesień Witkowski szykuje. Uzbrajam się w cierpliwość. 
Tymczasem prócz doświadczeń z literaturą piękną, wzbogacam się również o słownictwo, którego ani literaturą, ani tym bardziej piękną nazwać nie można. Słowa, którymi już biegle operuję to "hipoteka", "cesja", "marża", "prowizja", "wibor". Chociaż jeśli chodzi o ten wibor, to tylko wiem, że jest takie słowo i co się stanie jak się wibor zmieni, ale żebym miała definicję podać, to niekoniecznie. Luz. 

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Bankowo

Powrót do pracy po pięciotygodniowej przerwie, na którą złożyły się w sumie dwa tygodnie urlopu okołoświątecznego oraz poszpitalne trzytygodniowe zwolnienie, przebiegł pod sympatycznym hasłem "Nie taki diabeł straszny". Spodziewałam się całodniowego odkopywania skamielin na służbowej skrzynce, a tymczasem zadań wir wciągnął mnie nieoczekiwanie, acz przyjemnie, aż się w głowie zakręciło. Plus gratis dobra wiadomość o pewnych zmianach. 
Po pracy za to tkwię w sprawach kredytowych. Dostałam do poczytania do poduszki umowę, jaką zamierzam zawrzeć z bankiem. Na dwudziestu blisko stronach bankowcy językiem polskim posługują się jedynie na samym początku, gdzie jest mowa kto z kim i jak się na dalszych stronach będziemy inaczej w skrócie oznaczać, żeby nam było wygodniej. Ja dla niepoznaki jestem zaszyfrowana jako Kredytobiorca Docelowy. Bank - jako Bank. Luz. Ciąg dalszy tych zapisków punkt po punkcie stworzony już został jakimś grypsem, przy którym ani Słownik Poprawnej Polszczyzny PWN, ani nawet Słownik Wyrazów Obcych zastosowania żadnego nie mają. Zasada przy tym jest taka, żeby Bank kumał, o co w tym chodzi, a Kredytobiorca Docelowy żeby mógł główką kiwać i udawać, że wie, o co chodzi, po czym w efekcie podpisać to jak wyrok na siebie półświadomy. Luz. Jakoś to rozgryzę. 
Piekarnicze me hobby chwilowo zawieszam. Robię to trochę intuicyjnie, choć ze strachu przed wiadomym na wagę od tygodnia nie wchodzę, bo się rezultatu jakby trochę spodziewam zawyżonego niebezpiecznie. Luuz. Przyjdzie mi spłacać kredyt - wszystko się wyrówna. 

sobota, 19 stycznia 2013

Myliłam się

No dobra. Chleb jednak się udał. Może na koniec trochę za bardzo się przyjarał z wierzchu i tym samym nabył taką właściwość, że gdyby nim rzucić przez okno, to można by przypadkiem kogoś zabić, ale poza tym - okazało się, że jest też zdatny do jedzenia. Skórka była idealna, chrupiąca. A środek miękki i pachnący. Do tego masło i świeża pasta z tuńczyka z jajkiem i cebulką.
Piszę o chlebie już w czasie przeszłym. Przetrwał raptem kwadrans. Został już pochłonięty.
Luz. Jednak się nie zniechęciłam do pieczenia.



Wypalenie

Prawdopodobnie porzucę pieczenie. Dziś tematem przewodnim miał być chleb - prosty, na drożdżach, pszenny. Według przepisu powinien siedzieć w piecu 50 minut. Zdążyłam już w tym czasie pomyć wszystkie gary, przyszykować ciasteczka (co by je upiec po chlebie). Tymczasem chleb piecze się już półtorej godziny i końca nie widać. Niby na wierzchu ładna chrupiąca skóreczka, ale w środku ciasto mokre. Ciastek do piekarnika równocześnie włożyć nie mogę, bo jest tam za wysoka temperatura. Popadam powoli w ciężką frustrację. Wygląda na to, że będę musiała poszukać sobie nowego hobby. W pieczeniu jestem już wypalona...

piątek, 18 stycznia 2013

Można kraść

Można kraść. To nie jest karalne. Mówiąc ładniej - kradzież nie nosi znamion czynu zabronionego. 
To jest wniosek, jaki płynie z pisma w sprawie kradzieży lusterka prawego bocznego w moim aucie. Pismo podpisała SEKRETARKA pracująca w prokuraturze, a więc - jak powszechnie wiadomo - osoba kompetentna do rozstrzygnięcia kwestii moralnych i prawnych związanych z kradzieżą. 
Cytuję:
Sekretariat Prokuratury Rejonowej w Zielonej Górze uprzejmie informuje, iż sprawa xxx dot. kradzieży lusterka bocznego z samochodu Toyota Yaris o nr rej. yyy dokonanego przez nieustalonego sprawcę w niewyjaśnionych okolicznościach w dniu 7 stycznia 2013 r. w Zielonej Górze przy ul. Xyz na szkodę Mirosławy, została zakończona w dniu 15 stycznia 2013 r. postanowieniem o umorzeniu dochodzenia przed wszczęciem wobec braku znamion czynu zabronionego. 
Czyli można kraść. Mogę teraz ukraść lusterko z innego yarisa i przemontować do siebie, bo nie jest to zabronione. Jest na to wręcz przyzwolenie organów ścigania. 
Na policji zeznawałam trzy godziny. Zadbałam o to, żeby w protokole z przesłuchania znalazł się zapis, że pod blokiem, pod którym stało auto w momencie kradzieży, jest MONITORING, na wypadek gdyby policja zapomniała, że można skorzystać z takiego wynalazku technologicznego i tym samym złapać sprawcę lub przynajmniej stwierdzić, że faktycznie kradzieży dokonano. 
Decyzja prokuratury jednak jest taka, że oto proszę bardzo, droga pani, nie ma pani lusterka i niech pani się z tym lepiej pogodzi, bo kraść można i nie jest to nic zabronionego. A dokładniej mówiąc - nie nosi to znamion czynu zabronionego. Takimi jesteśmy tu poliglotami, że tak ładnie i oględnie potrafimy mówić i pisać. Możemy tu panią UPRZEJMIE poinformować, że niech sobie pani dalej płaci podatki, niech dalej panią okradają, my dalej będziemy w mieście zakładać monitoringi, ale raczej z tego nie skorzystamy, bo te kamerki montowane tu i ówdzie, bardziej służą do ozdoby, niż do innego bardziej pożytecznego celu. Decyzja nasza jest ostateczna i nie przysługuje od niej odwołanie, a nawet jeśli  odwołanie przysługuje, to pani o tym nie napiszemy, bo jeszcze - nie daj Boże - by pani wpadła na to, żeby się jednak odwołać. A tego byśmy już nie chcieli. Bo to by znaczyło, że jednak wszcząć postępowanie musimy. A to by też mogło oznaczać, że kradzież jednak jest zabroniona, TFU, nosi znamiona czynu zabronionego. Tak lepiej brzmi. 
Amen. 

czwartek, 17 stycznia 2013

Wypieki (na twarzy)

Konsumenci moich wypieków już od tygodnia nadziwić się nie mogą, że efektów i przeżyć mych kulinarnych nie utrwalam na blogu. Cóż - prawdziwy kucharz, tudzież cukiernik powinien być skromny. 
No dobra, bez przesady. 
Minął mi szał na Millennium, trzy tomy wciągnięte, do tego filmy, liche szwedzkie produkcje ze słabym angielskim dubbingiem. Luz. Larsson się pewnie od tego w grobie przewraca. 
Ja tymczasem w wir zupełnie nowy wpadłam - albo raczej - odnowiony. Otóż zajmuję się aktualnie wypiekami. Na pierwszy ogień poszło ciasto marchewkowe - niby warzywne, ale też z ananasem (informacja dla Oli - ananasa nie było w ogóle widać, ani czuć). Żeby było śmieszniej - polewa była zrobiona ze słonego kanapkowego serka Philadelphia, który w połączeniu m.in. z cukrem pudrem zamienił się w bajeczny przysmak. Ciasto przetrwało raptem dobę, na szczęście również moja własna Mama załapała się na kawałek, bo w doniesienia moje telefoniczne o cukierniczych dokonaniach córki to raczej nie wierzy, więc tym razem dla odmiany przekonała się o nich osobiście. 
Wczoraj - w wolnej chwili - niby od niechcenia, a dokładnie - w trakcie pochłaniania ostatnich 50 stron kryminału, wpadłam do kuchni i w 20 minut wyczarowałam ciasteczka maślane kruche. Przepis jest raptem trzyskładnikowy, roboty przy tym niewiele, pieczenia też, a rezultat - powalający. Pachniało iście maślanie, smakowało - nieziemsko. Luz. 
Dziś plan jest na babkę czekoladową jogurtową. Z tym że podobno żelazna zasada każdego ciasta ucieranego mówi, że wszystkie składniki powinny mieć temperaturę pokojową, więc czekam właśnie aż mi się to masło, jajka i jogurt trochę ocieplą. W temat wczułam się do tego stopnia, że nawet nabyłam specjalną formę do babek. Zdążyłam się już przekonać, że miarą mego sukcesu cukierniczego jest po prostu czas, w którym wypiek mój znika. Jak znam życie, to babki już dziś, no - najpóźniej jutro rano, już nie będzie. Wypieki na twarzy za to mi jeszcze nie mijają. 
Luz. 

środa, 9 stycznia 2013

Mężczyźni

Z facetami jednak można się dogadać. Przekonałam się osobiście, że nie ma w tym nic trudnego. Trzeba być po prostu sprytniejszym (sprytniejszą!...).
Przed południem spotkałam się z pewnym mężczyzną. Jak to facet - przywitał mnie totalnym fochem i olewką. Na dzień dobry zaserwował mi jakieś wieśniackie, prostackie teksty typu "A sio, do kąta!" - że niby nie jestem w towarzystwie jego szlachetnym mile widziana, czy coś w tym stylu. Ale - mówię sobie - hola, hola, mój panie! Co to to nie! I jak gdyby nigdy nic, rozpoczynam opowieść o tym, jak to rano musiałam odwiedzić MECHANIKA (słowo klucz), aby ten ZAMONTOWAŁ (słowo klucz) boczne lusterko w moim SAMOCHODZIE (słowo klucz). Wystarczyło, haczyk połknięty. Konwersacja nasza oparła się wprawdzie głównie na motoryzacji, sprawach montażu, ze szczególnym uwzględnieniem demontażu oraz na ogólnych kwestiach w zakresie nazewnictwa i zastosowania narzędzi stolarskich. Mężczyzna pochwalił mi się, że ma w swoim warsztacie imadło, klucz francuski, młotek, wkrętarkę, śrubokręty rozmaite i wiertarkę (cytat "Dużą wiertarkę! Bo mała to jest dla dzieci" - podkreślił). Potem demonstrował mi jeszcze zastosowanie tych urządzeń, przy czym głównie skupił się na prezentowaniu tego, co można zepsuć, rozebrać, rozkręcić, roztrzaskać. Niekoniecznie interesował go już proces odwrotny. To zostawił już raczej mnie - czyniąc tym samym ogromny ukłon w moją stronę, który równocześnie być oznaką olbrzymiego zaufania - pozwolił mi obsługiwać elektryczną wkrętarkę, którą bez problemu błyskawicznie przykręciłam parę śrubek. Luz. 
Nie na wiele się to jednak zda. Facet nie jest w moim typie. Jest blondynem. Mówi do mnie "ciocia Mińka". No i rocznik nie ten, coby mi mógł odpowiadać. 2010. 

wtorek, 8 stycznia 2013

Kryminalnie

Jakoś nie mogłam pojąć, jak Olcia może czytać siedmiusetstronowe tomiska, które w księgarniach stoją na półce z oznaczeniem "kryminały". To było już dobrych kilka lat temu. Fala na "Millennium" przeszła dość ostro, zmiatając przy okazji wszystkich moich znajomych. Wtedy się uchroniłam. Wierzyć mi się nie chciało, że a) można sięgać po taką literaturę, b) że to wciąga, c) że jest przyjemne. Główny nurt millennijny mnie ominął, ale dopadł mnie teraz. Jak się siedzi dwa tygodnie na zwolnieniu lekarskim, to niby każda lektura jest dobra. Ale biję się w pierś. Wciągam na razie drugi tom. Jakby można było zrezygnować z czynności podtrzymujących przy życiu, typu jedzenie, czy czynności fizjologicznych, typu robienie siku co pół godziny, to mogłabym się od książki w ogóle nie odrywać. 
Luz. 
Kryminalny klimat dopadł mnie też, niestety, w realu. Jakiś drań ograbił mnie z prawego lusterka bocznego w moim aucie. Efekt? Trzy godziny spędzone na zeznaniach na komendzie, a widmo odzyskania lusterka - dość nikłe albo nawet zerowe. Wierzyć mi się nie chce, że w biały dzień ktoś może tak po prostu podejść do samochodu, wyrwać z niego lusterko i uciec. Cóż. Rozważam jednak wykupienie AC. 

czwartek, 3 stycznia 2013

Recenzja o poranku

Jestem świeżo po lekturze "Miłości oraz innych dysonansów" Wiśniewskiego i Wownenko. I nie mogę się pozbyć uczucia, że trochę zostałam zmamiona, trochę oszukana, a trochę sama się nabrałam. Od czasu "Samotności" czytałam może ze dwie czy trzy książki Wiśniewskiego, więc wypowiadać się jest mi trudno, bo nie wiem, co tam w tak zwanym międzyczasie napłodził, ale z tego co widziałam na półkach w empiku, mało tego nie było.
Odczucia po "Miłości" mam w sumie dość mieszane. Porównywać mogę jedynie do "Samotności", bo to najlepiej pamiętam. Podobieństwa są takie, że przez pół książki dramat goni dramat. I to w najbardziej roztkliwiającym wydaniu - czyli wielka młodzieńcza miłość, spotkali się zupełnie przypadkiem, pokochali na zabój. Kwiatki, sratki, bilety do teatru, które było ciężko dostać. Ona się stroi w sukienkę, bierze pożyczoną torebkę, gna na spotkanie. Tuż przed teatrem oczywiście on już jest blisko, aż tu nagle samochód go potrąca i ginie chłopczyna pod kołami. Na oczach ukochanej. Na ulicy zostają tylko rozsypane białe tulipany. 
Takich przypadkowych nieszczęśliwych śmierci jest w książce więcej. A to ginie żona i córka, które jadą po męża na lotnisko, a to giną rodzice, którzy wieźli zwłoki zmarłej córki, żeby pochować ją w ojczyźnie. Plus oczywiście zdradzeni mężowie - ale żeby było mocniej i dobitniej - żona zdradza męża z zaprzyjaźnionym księdzem, który zresztą wcześniej udzielał im ślubu. 
Wszystko fajnie, niby to tak na marginesie głównego wątku, ale trochę tego za dużo. I skala przesadzona.
Jak na Wiśniewskiego przystało - główni bohaterowie spotykają się dopiero na stu ostatnich stronach. 
I żeby nie było, że tylko krytykuję. Czyta się oczywiście przyjemnie. Wiśniewski pisze o uczuciach tak, że chwyta mocno za serce. Potrafi użyć takich słów, że człowiekowi się wydaje, że nikt dotąd tego lepiej nie nazwał. Jak boli bohatera, to czytelnik to czuje. Jak bohater jest szczęśliwy, to mi też to się mocno udziela. Napięcie jest budowane tak, że na trzy strony przed końcem nadal nie miałam pewności, jak to się właściwie rozwiąże i aż palce mi się pociły podczas przewracania kartek. 
W internecie recenzji za wiele nie znalazłam. Tylko takie, że to powieść na miarę "Samotności". Trudno się z tym nie zgodzić. Pytanie tylko, czy to ma być zachęta. 

środa, 2 stycznia 2013

Lawina

Odebrałam wypis ze szpitala. I czytam. Że w Sylwestra przyjęto 29-letnią pacjentkę z takimi to a takimi objawami.
A wypisali 30-letnią.
Nie ma co się oszukiwać. Lawina ruszyła. Czekam na zmarszczki i demencję.

wtorek, 1 stycznia 2013

Mój Sylwester

Nie da się ukryć, że miałam najbardziej odjazdowego Sylwestra ze wszystkich. 
Przygotowania zaczęłam rano, już koło godz. 11. Z półmokrymi włosami pognałam do pana, co dał mi skierowanie na imprezę (tylko frajerzy kupują "bilety wstępu" - prawdziwa zabawa jest na SKIEROWANIE). 150 zł za ten świstek papieru, ale czego się nie robi dla rozrywki. W końcu to tylko raz w roku. Albo nawet - tylko raz w życiu. 
Szofer przywiózł mi niezbędne imprezowe kosmetyki. Na imprezce wylądowałam dość wcześnie, bo już koło 13. Najpierw wstępne rozeznanie, kreacja, specjalne wyjściowe pantofle (na co dzień raczej w nich nie chodzę), stylowa biżuteria - zgodnie ze złotą zasadą "im mniej, tym lepiej", czy jak to mówią Anglicy less is more - założyłam jedynie bransoletkę plus specjalną motylkową ozdobę na rękę. Mały przedimprezowy relaksik na leżance i można było zaczynać. Wstyd się przyznać, ale na dzień dobry urwał mi się film. Pamiętam za to, że balowałam na białej sali - i jak na bal przystało, wszyscy byli w maskach. Ja - w stylowej sukience, którą dostałam od gospodarzy. Ocknęłam się po jakimś czasie - rzekłoby się - znieczulona, ale było zgoła wręcz odwrotnie. Ale nie ma tego złego - przyszedł posłaniec, przyniósł drineczki (dwa wypiłam niemal od razu, czystą - zostawiłam sobie na później), przekąski (jedzenie, które podawali na imprezie - owszem, zjadłam, ale tylko dlatego, żeby gospodarzom nie robić przykrości). Był za to szampan, podawany dożylnie. Ktoś nawet przede mną postawił kieliszek do wódki, ale taki mało wytworny, bo plastikowy, a zamiast wódki była w nim tabletka. Luz. Połknęłam. Jak przygoda, to przygoda. 
Niestety, tak to w polskiej sylwestrowej tradycji bywa, nie może na imprezie zabraknąć telewizora. Sylwester z Dwójką czy Polsatem to nieodłącznie elementy porządnej domówki. Na mojej imprezie było lepiej. Telewizor był na monety. Wrzuciłam cztery złote, co dało mi wygraną - sześć godzin oglądania - takie moje prywatne odliczanie - zamiast do północy, to do końca limitu. Odliczanie czasu do północy jest po prostu przereklamowane. 
Tylko ci goście na imprezie dość słabo się umówili co do przebrań. Sami lekarze i pielęgniarki. Ja byłam trochę bardziej oryginalna. Przebrałam się za pacjenta.