środa, 12 sierpnia 2015

Rowerowo

Zasiane ziarno dramatu na szczęście nie zakiełkowało. Awaria auta, która jawiła mi się jako apokaliptyczne dzieło szatana powiązane ściśle z ingerencją w samochodową elektronikę, okazało się zwykłym rozładowaniem akumulatora, za które panowie mechanicy - tak dobrzy i litościwi - skasowali równe i okrągłe 0,00 zł. Pan Karol, który odebrał moje auto, i pan Darek, który mi je wydawał w stanie naprawionym, muszą być naprawdę dobrymi ludźmi, a to moje przekonanie dodatkowo potęguje fakt, że dzień wcześniej przygotowałam sobie na potrzeby odbioru auta kilka stów, bojąc się, że to będzie za mało, a do końca miesiąca jeść będę arbuzy z carrefoura. Luz. 
Tak czy siak - auto znów stoi na mym podwórku. Stoi dosłownie (mimo że jeździ!), bo w porywie tygodniowego motoryzacyjnego uziemienia skutecznie przesiadłam się na rower i na razie nie zamierzam z niego schodzić. 
I właśnie w związku z rowerem mam pewne refleksje. Nie wiem, czy tę tezę wypowiadałam już publicznie, czy nie, w każdym razie uważam, że największe zagrożenie na drodze rowerzysty stanowią matki małych dzieci. Nie, nie dzieci, nie inni rowerzyści, nie inni piesi, nie staruszkowie, nie młodzież, nie zwierzęta, nie dziury w chodniku, tylko matki. 
Jedzie sobie człowiek spokojnie. Widzi taką matkę z dzieckiem z daleka. Jak każdą przeszkodę - płynnie i planowo omija, wszak rower to nie czołg - skręcić można szybko acz łagodnie. Ale że matka taka zwykle ma oczy także z tyłu głowy, więc oprócz tego że monitoruje ruchy młodocianego użytkownika deptaka, to widzi także nadjeżdżający jednoślad. I projektując sobie w głowie wizję nagłego zderzenia roweru z dzieckiem, drze się wniebogłosy do malucha, co by na ten rower uważał. Reakcja dziecka może być jedna - bo nie dość, że matka wysyła niedookreślony komunikat, to jeszcze używa w tym celu podniesionego tonu zarezerwowanego dla domowych poparzeń garnkiem spadającym z kuchenki gazowej, czy bliskich kontaktów z rottweilerem sąsiadów. I otóż w tym momencie dzieciak biegnie nie za bardzo jeszcze zdecydowany, w którą biec ma stronę i klasycznie wpada prosto pod koła roweru. Gdyby cały ten scenariusz z oczami z tyłu głowy i ostrym rykiem na dziecko się nie rozegrał, to nic by się nie wydarzyło i rowerzysta minąłby szczęśliwą rodzinkę jak każdą inną przeszkodę na swej trasie. 
Nie. Nie wjechałam jeszcze w żadne dziecko. Ale apeluję nieśmiało o używanie tylko tych oczu z przodu czaszki. Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz