Nie wiem, jak pokrętna logika mną kierowała, kiedy decydowałam się na dwutygodniowy urlop wypoczynkowy w maju, zamiast w sierpniu. I bynajmniej nawet nie o to chodzi, że jakoś specjalnie mi teraz brakuje wypoczynku (chociaż to też). Ale mam wrażenie, że te upały, które prosto z Afryki dotarły nad Polskę i osiadły się tu na dłużej, są przyczyną zachwiania mojej organizacji dnia i tygodnia, a co za tym idzie - pozbawiło mnie to całkiem kontroli nad własnym życiem.
Wszystko zaczęło się od popsutego auta. Rzecz to jest o tyle niezwykła, że do tej pory moje auto nigdy się nie psuło. Miała być szybka popołudniowa wyprawa na zakupy do lidla, a skończyło się na kółku wokół mojej dzielni i powrocie na podwórko. Bo trzy świecące się na czerwono kontrolki, zablokowane wspomaganie kierownicy i "00,0 km/h" na prędkościomierzu pomimo osiągniętej jakiejś tam prędkości - włączyło czerwone światło także w mym umyśle. Szybka konsultacja telefoniczna potwierdziła tylko - jest źle. I nawet mechanik zaalarmowany tym stanem stwierdził w swej dobroci (albo litości), że to nie ja do niego mam przyjeżdżać, a lepiej on przyjedzie do mnie. Z tym że przy nim auto sfiksowało jeszcze bardziej, bo już nawet silnik odmówił posłuszeństwa. Więc trudno nawet powiedzieć, że "luz", bo do tej pory sama nie wiem co z autem jest. Tak czy siak - przesiadłam się z toyoty na amsterdama.
Rower mój zdążył w szopce już zarosnąć pajęczynami. I zdawać by się mogło, że ząb czasu go tam nie ruszy. Ale lawina już ruszyła i jak pech, to pech - ucieka mi powietrze z opon. Do rowerowego warsztatu go nie zaprowadzę - wiadomo - bo jeszcze nie wiem, jak bardzo popłynę z finansami w związku z naprawą auta. Więc środka lokomocji nie mam obecnie wcale.
Zatem po całym tygodniu trzaskania nadgodzin w pracy, kiedy to przyszedł weekend zapowiadany jako najgorętszy od iluś tam lat, zamiast nad jakieś jezioro czy basen, mogłam się co najwyżej do własnej wanny wybrać.
ALE LUZ! Pogodziłam się z tą opcją prędko, bo do narzekających nie należę. Nawet znalazłam pewne plusy tej opcji - bo przecież zaległości książkowo-filmowych nadal sporo, a gdzie przyjemniej można je nadrabiać, niż we własnym mieszkaniu? No gdzie?
Z tym że pod uwagę nie wzięłam jednego faktu - że skoro moje mieszkanie jest tak położone, że wszystkie okna są z jednej strony, to przeciągu w nim nie zrobię. Niby zgodnie ze sprawdzoną zasadą - okna pozamykane w dzień, otwierane na oścież w nocy, ale efekt był co najwyżej taki, że przez noc temperatura spadała z 27 stopni do 26. Niegotowanie, nieużywanie sprzętów emitujących ciepło i nieporuszanie się nie pomogły. W sobotę ciepłota w moim "M" wzrosła do równo 30 stopni. I wtedy zapadła decyzja - chociaż tego zawrotnego ciepła jest w roku maksymalnie parę dni, pora się wyposażyć w wiatrak. W głowie miałam takie wentylatory, co to w moim osiedlowym markecie sprzedawali za 30 zł - inwestycja godna upału. Ale co? Idę (duuuże poświęcenie, bo na zewnątrz 40 st. i patelnia) do marketu, idę na dział wentylatorów, a tam - ceny podniesione. Do kosmicznych. Przewyższających nie tyle moje możliwości finansowe, co samoświadomość i zdrową kalkulację. Najgorszy chłam za co najmniej stówkę, reszta - już znacznie drożej.
Wróciłam bez wiatraka.
Wiem, że za trzy miesiące pożałuję tych słów, ale mam dość upałów.
Niech już będzie chłodniej.
Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz