środa, 17 czerwca 2015

UWAGA! Narzekam!!!

Taka sytuacja. Przychodzi człowiek do pracy, a tam przy wejściu - kiermasz taki jakby. Stoją stoły, na stołach - pięknie wyeksponowane ciasta dla najwybredniejszych łasuchów. Bułki z kolorowym wsadem - że i wędlinka lub serek, i warzywa, i zielony listek. Sałatki owocowe - dokładnie takie, jakie spotkać można na barcelońskim targu la Boqueria. Wszystko to wygląda apetycznie, estetycznie i zachęcająco. Tylko tabliczek z cenami brakuje. Ale stoi puszka, która się zapełnia szybko banknotami - od dyszek do grubszych nominałów. Bo te wszystkie spożywcze dobra dostaje się w zamian za te banknoty niemałe, które trafią potem na konto koleżanki. Oczywiście przy kulinarnym straganie tłum. Każdy chce wrzucić coś tam do puszki, ale też każdy ma apetyt na przekąskę. Bo koleżanka, która tę kasę ma dostać, chora jest na raka piersi. A te ciasta, kanapki i sałatki - przygotowali jej koledzy z działu. Bo zwykłe maile z prośbą o przelewy to za mało. Jedna zarwana noc na pieczenie blachy ciasta, jedno wcześniejsze wstanie do pracy - i kiermasz gotowy. A mobilizacja ogromna niczym pospolite ruszenie. Chwyta za serce każdego. Bo każdy sobie myśli, że jego to też może spotkać. I teraz najlepsze - to się nie dzieje gdzieś w filmie, ani nie pokazują tego w Teleexpressie, nie jest to też historia z Warszawy, Białegostoku czy Rzeszowa. To się dzieje dość blisko - w mojej pracy. 
I niby coś tam słyszałam, że instytucja, która jest przeznaczona do tego, żeby moje składki zdrowotne przeznaczyć - w razie choroby - na moje leczenie, to tej jednej dziewczynie powiedzieli podobno, że hola, hola, pani nie pomożemy. Wierzyć mi się nie chce, ale na wszelki wypadek do zbiórki - jak każdy - się dorzucam. 
A potem idę do swojego pokoju, w międzyczasie chwytam środowy dodatek do gazety, który jest o ZDROWIU. I nagle jakby ktoś mnie młotkiem w łeb uderzył. Czytam nagłówek "Rak piersi nie dla Polek". I czytam dalej cały tekst. Że jest taki lek, którym na całym świecie, a na pewno w całej Europie, skutecznie leczy się raka piersi. Ale nie w Polsce. Bo nie. Bo ktoś tam wysoko uznał że nie ma wystarczająco przekonujących badań, że ten lek działa. A że lek jest drogi - to tym bardziej nie został uznany. I ten lek, to jest dokładnie to, na co przed chwilą wrzuciłam kasę do puszki i za co dostałam (bezglutenową) sałatkę z owoców. 
Ale to jeszcze nic. Bo na 8.40 mam być u rodzinnego lekarza. Bo znów mi się coś z zatokami dzieje, a wolę zawczasu to wyleczyć, niż znów potem dwa tygodnie w łóżku zalegać. I dostaję receptę na lek, ale pani doktor od razu mi mówi, że tego leku w Polsce to ja nie dostanę, bo został wycofany z obrotu. Ale spoko luz - mamy tak blisko granicę - lek kupię sobie w Niemczech, więc mam sobie sprowadzić. LUZ. Sprowadzę. Jasne, że sprowadzę. Odpalam internet i czytam: że lek ten był u nas w aptekach kiedyś, za Mieszka I, ale został wycofany, bo niby też jakiś badań nie przeszedł. Plus opinie pacjentów na forach - że lek był skuteczny. LUZ. 
Od kilku lat zawodowo zajmuję się promocją zdrowia. Robię te pikniki, te akcje, te obchody światowych dni bolącej głowy i złamanego palca. I trąbię o profilaktyce. Że są takie badania, które można zrobić za darmo i że nie bolą. I nawet urzędnikom w mojej pracy przetarłam ścieżkę - bo udało się wprowadzić takie zarządzenie, że jak kto chce w godzinach pracy iść do lekarza na badanie, to proszę bardzo, nawet odpracowywać tego nie musi. Byleby poszedł. Ba! Nawet sama się przekonałam na ciele własnym, że regularne badania to za mało, bo i tak człowieka może dopaść coś, przez co z dnia na dzień niespodziewanie ląduje na szpitalnym oddziale z obco brzmiącym szyldem nad drzwiami "onkologia". 
Akcja ze zbiórką dla Agnieszki poruszyła mnie bardzo. Ale zastanawiam się w sumie, co ja właściwie mam promować. Skoro raka wykrytego w tym kraju się nie leczy. Tylko koledzy muszą kasę na dawkę leku nazbierać, bo to ponad sto tysięcy kosztuje. 

 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz