Remont moich nowych metraży nabrał prędkości światła. Jeszcze w poniedziałek były tam normalnie kuchnia, dwa pokoje, meble, jako-taki układ. Po czym nagle nie było tam NIC - goła podłoga i cztery - znacznie większe ściany plus wszystkie okna w jednej izbie. I (niespodziewanie) słyszę, że mam zdecydować - gdzie chcę sypialnię, gdzie drzwi, jakie drzwi (lewe czy prawe...), gdzie kontakty, gdzie lampy, gdzie głowę, a gdzie nogi. I proszę bardzo, wchodzę po południu na bazę, a tu - TA-DAM - sypialnia już jest. Patrzę, patrzę, patrzę. Niby tak rano uzgodniłam. Niby zgodnie z założeniem porannym. Ale nie pasuje mi ani trochę. Zgrzyta, razi, zostaje w głowie jako dysonans, męczy całą noc.
Dziś o poranku przychodzę do pracy, gapię się w komputer i mówię sobie, że tak być nie może. Że jak tam mam mieszkać, to ma być inaczej. Za dziesięć minut już jestem na placu budowy. "Panowie, proszę rozbierać te ściany natychmiast, przestawiamy!". Nawet się mocno nie zdziwili. 20 minut zajęło im doprowadzenie pomieszczenia do stanu wyjściowego, to jest GOŁEGO. I już sobie na spokojnie planujemy nowe ustawienia.
Luz.
Wdech.
Wydech.
Luuuz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz