Myślałam, że tego typu opowieści są raczej spomiędzy bajek wyjęte i tyle mają wspólnego z rzeczywistością, co ja z fizyką atomową. Ale okazuje się, że takie zdarzenia faktycznie mają miejsce. Otóż byłam dziś z moją ciocią-starą-panną (pięć kotów, nieskazitelny porządek w domu, wie o życiu wszystko, a już szczególnie o życiu rodzinnym i wychowywaniu dzieci) w szpitalu, żeby umówić ją na operację kolana. Pominę już milczeniem kolejki (dwie!), w których przyszło nam stać (tyle kul i wózków inwalidzkich, co ludzi w kolejce, brak okna, brak tlenu, plus obowiązkowo miła i przyjazna atmosfera oraz ogólna ludzka życzliwość). Pan ortopeda wyznaczył cioci błyskawiczny - ze względu na fakt iż ciocia nie ma nerki i jest dializowana trzy razy w tygodniu - termin operacji. Luty 2015. Ot, minie jak z bicza strzelił. Powtórzę może to jeszcze raz - LUTY DWA TYSIĄCE PIĘTNAŚCIE. Czyli luz. Wiadomo.
poniedziałek, 30 września 2013
wtorek, 24 września 2013
Przegląd
Jadę na przegląd auta. Pierwszy z moim czynnym udziałem. Panowie męczą mój samochód, robią z nim różne dziwne rzeczy, po czym mówią, że muszę wymienić oświetlenie tablicy rejestracyjnej? - Tylko tyle? - pytam z ogromnym zdziwieniem wymalowanym na twarzy, bo przygotowana byłam na wyliczankę usterek do naprawienia, które powodują drżące trzymanie się za portfel. - Albo aż tyle - odpowiada mi pan diagnostyk. - A czego się pani spodziewała? To przecież toyota!
Luz.
środa, 18 września 2013
Durszlak i pies
No dobra. Dostałam sam durszlak. Świeczniki ciotka już sobie darowała. Ale nie byłaby sobą, gdyby nie przyniosła mi czegoś totalnie niepotrzebnego. Tym razem są to a) piękny bieżnik, którego nigdy w życiu na żadnym stole nie rozłożę, b) porcelanowy ptaszek, co to od razu musiałam mu znaleźć godne miejsce do ekspozycji (cóż że po wyjściu cioci ptaszek odfrunął... nie moja wina). Luz. Ale durszlak niczego sobie. Najlepsze jest to, że ciotka z wujkiem przyprowadzili też swojego psa. Luz, że padało i na dworze było mokro. Amik beztrosko wytarzał się na mojej kanapie i pogardził kocim jedzeniem, którym go częstowałam (trzymam je w mieszkaniu na wypadek jakby pod moją kamienicą znów pojawił się miauczący kot... już raz przez takie uporczywe miauczenie straciłam parówki na śniadanie. Od tamtej pory mam w chacie kocią karmę. Luz).
Przy okazji wyszło na jaw, że chyba znów będzie trzeba pruć ściany w moim "m", co najprawdopodobniej przepłacę zawałem albo przynajmniej ciężką arytmią.
Pani domu
Godzinę przed wizytą cioci i wujka dostaję sms: "Wolisz śliczny czerwony świecznik, czy durszlak? PILNE". No to odpisuję szybko, że durszlak. Przy czym wiem na sto procent dostanę i jedno, i drugie, bo ciocia przy kasie ostatecznie się namyśli i stwierdzi, że te - dajmy na to - 50 zł za świecznik, to nie majątek i na pewno od tego nie zbiednieje, a mi się przecież na bank przyda.
I tym samym włącza mi się - nomen omen - czerwone (!) światło. I wyciągam naprędce wszystkie dekoracje i kuchenne gadżety, które dostałam od ciotki na nowe "m". Przynajmniej uniknę tłumaczenia, czemu nie stoją na wierzchu i nie dekorują mi wnętrza.
Luz.
czwartek, 12 września 2013
Winobranie. Znowu
Szybki, dynamiczny spacer jedną z jarmarcznych alejek, pozwala mi stwierdzić, iż na zielonogórskim Winobraniu można kupić: a) porcelanę z Bolesławca, b) oscypka z Zakopanego, c) bursztyny spod Kołobrzegu, d) winyle z DDR, e) serwety z Kaszub, f) plakat z Nowego Jorku g) płyty cd prosto z Meksyku. Spotkałam też ubranego na biało marynarza a'la "Gdynia welcome to", ale nie wiem, co sprzedawał, bo otoczony był wianuszkiem pań z trwałą na głowie.
Już sobie w myślach układałam powyższą wyliczankę winobraniowych pamiątek, kiedy zza filaru (pod filarami) wyłoniła się koleżanka ze studiów, której - słowo daję - nie widziałam 6 lat. Oczywiście miała przygody z pracą zagranicą, ale wróciła i robi ceramikę. Klimat nie mój, ale trochę bardziej winobranowy niż bursztyny czy oscypek. Bo w ofercie Wiktorii są jakieś tam takie różne ceramiczne rzeczy, magnesy na lodówkę i kubki z winnym, ba! zielonogórskim motywem.
Nadzieja umiera ostatnia.
Luz.
niedziela, 8 września 2013
Wy-bieg
Szatan-Smazik mnie podkusił i zapisał na bieg. Niby nic - dwa i pół kilometra. Czyli tyle, ile teoretycznie osoba niebiegająca może zrobić na zupełnie pierwszym treningu. Niby luz. Ale pod warunkiem, że człowiek wystartuje jak człowiek - czyli swoim tempem, a nie tempem Szatana-Smazika.
Otóż już na dzień dobry, tuż za startem dostałam takiej zadyszki, że do końca tego 2,5-kilometrowego dystansu nie potrafiłam oddechu wyrównać. I zraziłam się do biegania na długi, długi czas. Fakt - ani razu nie przystanęłam, ani razu nie maszerowałam. Biegłam cały czas. Ale komfortu czy przyjemności nie miałam ani krzty. Całe szczęście, że medale dawali każdemu uczestnikowi, bo inaczej bym tego Smazikowi w życiu nie wybaczyła.
I jeszcze mała refleksja winobraniowa. Jeśli ktoś mnie jeszcze raz zapyta, czy byłam na winobraniu, to go wyśmieję. Bo gdzie to niby jest to winobranie? RAZ przeszłam przez centrum miasta pośród tych samych od stu lat straganów ze śmierdzącymi mini-pączkami, z pajdami ze smalcem, plastikowymi zabawkami na pięć minut i gaciami. Ani to wino, ani branie. Dziwna idea temu przyświeca. Ja jej w każdym razie nie ogarniam.
PS Jutro rwanie ósemki.
poniedziałek, 2 września 2013
30 nowości po trzydziestce
- Piekę bułki. Sobotnia próba na późne śniadanie wypadła pozytywnie. Być może tajemnica mego sukcesu tkwi w tym, że - nie dysponując specjalnym kuchennym pędzelkiem - do posmarowania bułek na wierzchu roztrzepanym jajkiem użyłam pędzla malarskiego, którym kilka tygodni wcześniej malowałam drewnianą skrzynkę z użyciem farby akrylowej. Luz. Bułki wyszły bez akrylu.
- Rozumiem problemy moich ponadtrzydziestoletnich koleżanek. Zwłaszcza tych, które usilnie przekonywały mnie, że jak się przekroczy tę magiczną granicę z trójką z przodu, to już znacznie trudniej jest zrzucić kilo czy dwa, które występują w nadmiarze w okolicy biodrowej najczęściej (nigdy w cyckach).
- Prowadzę mini-uprawę ziół, które jeszcze nie zwiędły, nie uschły, nie zgniły.
- Używam do prania środka zmiękczającego wodę i gorąco wierzę w to, że dzięki temu moje ubrania są bardziej miękkie, a pralka posłuży mi dłużej.
- Nauczyłam się, że jak wyprane pranie na suszarce wyschnie, to należy je zebrać, poskładać i schować do szafek - przetrzymywanie go na suszarce przez tydzień nic nie daje, bardziej suche już nie będzie.
- Naprawdę staram się chodzić spać przed godz. 22.00. W efekcie poranne wstawanie z łóżka trwa nie 45 minut, a zaledwie pół godziny.
- Nauczyłam się robić pierogi. Ruskie i z jagodami. Luz.
- Podejmuję próby nauki asertywności (ze względu na marne póki co efekty - wątku nie rozwijam).
- Mam w komputerze program antywirusowy. I z niego korzystam.
- Dwa razy upiekłam samodzielnie chleb. I wiem już, ile to wysiłku wymaga, więc na razie nie podejmuję kolejnych prób.
- Przekonałam się, że Olcia i ja nie jesteśmy największymi wariatkami, gapami, bujającymi-w-obłokach pannami na świecie. Jest jeszcze Smazia.
- Nauczyłam się parkować auto. Na razie przodem.
- W planach mam naukę parkowania tyłem.
- Porannej kawy nie słodzę cukrem, tylko ksylitolem.
- Piję sok pomidorowy...
- ...i jem niektóre czerwone rzeczy, np. botwinkę.
- Czytam etykiety produktów spożywczych, które kupuję (oczywiście absolutnie nie oznacza to, że te etykiety rozumiem i że jem tylko zdrowe rzeczy. Po prostu - czytam etykiety... Luz).
- Staram się przynajmniej raz w tygodniu dzwonić do mojej 88-letniej babci.
- Zamierzam podjąć drugą próbę zakupu okapu kuchennego, co jednoznacznie świadczy o tym, że zakupy robione przeze mnie są dobrze przemyślane i rozsądne.
- Mam konkretną wizję kolejnych (po zakupie okapu) rzeczy do wykonania - np. zamierzam dać nowe życie fotelom, które podstępnie ukradłam z Moniuszki wraz z wyprowadzką stamtąd (żeby nie było, że jestem złodziejem - w zamian na Moniuszki zostawiłam piękne współczesne fotele rodem z sieci sklepów meblowych Bodzio). Póki co - fotele czekają na nowe życie w poczekalni - czyli szopce na podwórku, której drzwi - z powodu nie otwierania ich przez kilka tygodni - zarosły dzikim winogronem. Luz.
- Planuję prezentami bożonarodzeniowymi zająć się już najlepiej od października, żeby potem nie wpadać w panikę i nie kupować w markecie gotowych zestawów z kosmetykami tudzież koszów ze słodyczami.
- Regularnie chodzę do dentysty. Ba! Za tydzień idę nawet do chirurga stomatologicznego w wiadomym celu.
- Jak kupuję gazetę, to nie odkładam jej na stertę przeczytanych, póki jej naprawdę nie przeczytam (30 lat zajęło mi zorientowanie się, że raz odłożona gazeta, do łask już nigdy nie wróci i prędzej stanie się wyściółką do kuchennych szafek czy owijką do talerzy i kubków przy przeprowadzce, niż lekturą).
- Piszę wiersze. Albo raczej - rymowanki okolicznościowe. I nawet mi to dobrze idzie.
- Nie pędzę, nie robię dziesięciu rzeczy na raz, nie staram się ogarnąć wszystkiego w jednym czasie i natychmiast (czyt.: oddycham, korzystam z tlenu, nie działam na bezdechu).
- W różnych dziedzinach życia zmieniłam/zmieniam swoje priorytety. Jakkolwiek wykrętnie i ogólnikowo to brzmi...
- Odkrywam w sobie nowe głębokie pokłady cierpliwości.
- Czasem ta moja cierpliwość się kończy. Zdarza się to bardzo, bardzo rzadko. Ale jak już się zdarza, to jestem bardzo zła.
- Walczę z systemem - np. w takim w postaci dostawcy internetu, który wystawia mi fakturę za usługi, których nie zamawiałam. Uprzejmie koresponduję z dostawcą, uprzejmie go proszę o skorygowanie faktury, ale moje myśli w stosunku do niego uprzejme już nie są. Działa.
- Walczę z niewidzialnym wrogiem, który pojawił się nie wiadomo skąd. O wrogu wiem bardzo dużo, ale okazuje się, że taka wiedza przed atakiem nie chroni. Walczę i liczę na to, że wróg się z walki wycofa rakiem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)