Olcia z samego rana zrugała mnie przez telefon za to, że nie wrzuciłam na bloga mojej nowej szafy i łóżka, które od piątku panoszą się dumnie w sypialni. Ale chyba doszłam do wniosku, że kolejny odcinek z cyklu "Remont i urządzanie" będzie taką samą przesadą, jak mówienie o pogodzie. Nuda. Ale ok, odnotuję - szafa jest ogromna, łóżko jest wygodne. Amen. A kto chce popodziwiać - zapraszam na wizję lokalną na żywo.
niedziela, 26 maja 2013
środa, 22 maja 2013
Alarm
Co się może wydarzyć w mieszkaniu, kiedy człowiek czeka na Dzielnego Strażaka i Matkę Polkę? Oczywiście - tylko pożar. Albo przynajmniej stan przedpożarowy. Żeby przyjąć gości godnie, postanowiłam upiec dla nich ciasto. Nie jakieś tam ciasteczka owsiane, co to wiadomo, że przepis jest sprawdzony i pewny i żadną siłą zepsuć się go nie da. Nie jakieś tam muffiny, które przygotowuje się w jakieś pięć minut, a piecze niewiele dłużej. Ale porządne pachnące ciasto z malinami. Że świeżych nie ma - kupiłam mrożone. I stąd prawdopodobnie moje pożarowe kłopoty. Zaglądam do pieca, a tu dym i siwo. Otwieram, a tu smród niemiłosierny. Coś się jara... Ciasto siedzi w piecu już 45 minut i nadal jest SUROWE, mimo że powinnam je już w sumie wyciągać... Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale wszystko wskazuje na to, że poniosłam piekarniczo-cukierniczą porażkę...
Tylko czym ja gości poczęstuję??!
sobota, 18 maja 2013
Niby Gdańsk
Niby jestem w Gdańsku, a gnam dziś z Olcią do Warszawy. Pokrętna to historia na temat jej auta, awarii i naprawy. W każdym razie dziś jedziemy to jej auto ze stolicy odebrać.
Wczoraj - dzień nad morzem. Okazuje się, że słońce tu jest takie podstępne, że niepostrzeżenie podczas kopania dziur w piasku na plaży, może spalić człowiekowi kark (ja), tudzież zewnętrzne strony łydek (Aura), ewentualnie całą czaszkę, pozostawiając białe paski po okularach (Iwo). Luz. Oczywiście zero balsamu z filtrem, no bo kto by pomyślał, że słońce potrafi takie triki poczyniać. Dziś już trochę lepiej, ale wczoraj wieczorem umieraliśmy.
PS Kopanie dziur w piachu to najlepsza zabawa, jaką sobie człowiek może zafundować w Trójmieście. Można dokopać się do wody (morza) i z mokrego piachu zbudować żółwia dla Oli. Luz.
piątek, 17 maja 2013
U Olci
Mało brakowało, a nie dotarłabym do Olci wcale. Ale jestem. I ekipa też jest. Za nami nocna podróż pełna absurdalnych opowieści.
Olci mieszkanko wygląda jakby miało ze sto metrów kwadratowych. Osiedle z gatunku ol-inkluzif. Tymczasem sama gospodyni pognała o poranku do pracy pozostawiając nas na pastwę losu. Luz.
niedziela, 12 maja 2013
Muffinki
Miało dziś być ciasto drożdżowe z rabarbarem. Ale gdzie tu w niedzielę znaleźć rabarbar... Więc jest wypiek zastępczy, już wypróbowany, sprawdzony i pewny. Muffinki czekoladowe. Tylko 12 sztuk, więc do jutra ich nie będzie.
Zwiedzanie
Olcia i ja należymy do tego gatunku, co to zwykle z technologią jest raczej na bakier. Akurat mój rozwój pod względem korzystania z dobrodziejstw nowoczesności zakończył się na znajomości obsługi żelazka. To nic, że zawsze szczegółowo czytam wszystkie instrukcje obsługi. Nie znam tej całej dziwnej technologicznej nomenklatury. Ludzie, którzy używają słów "bekap", "torent", czy "pliki kukis", są dla mnie nadludźmi, bo dla mnie to są pojęcia nie do ogarnięcia. Na swoim własnym komputerze niewiele sama umiem zrobić, żeby o niego należycie zadbać. Wiem, że czasem trzeba robić coś takiego jak defragmentacja dysku - i to o dziwo nawet potrafię uruchomić, ale już żebym miała wyjaśnić, jaki jest tego cel, to niekoniecznie. Wyuczyłam się na pamięć kilku niezbędnych czynności na tablecie, ale jestem przekonana, że nawet w połowie nie wykorzystuję jego funkcji i możliwości. Może Olcia z racji swego fachu jest trochę bardziej ogarnięta ode mnie komputerowo, ale już na przykład komórkowo - nie.
Tymczasem wczoraj dokonałyśmy odkrycia na miarę Kolumba. Niby wiedziałyśmy już wcześniej do czego służy skype, ale wiadomo jak to z nami jest - nie korzystałyśmy. I niby jesteśmy w stałym kontakcie, bo robimy sobie codziennie wieczorem co najmniej półgodzinne telefoniczne narady... A że z urządzaniem mieszkań naszych idziemy prawie łeb w łeb (web w web...), to i u Olci na nowym "m" zawitał internet. A wraz z nim - doszło do instalacji skype'a na kompie. Oj, namęczyła się Olcia przy tym okrutnie ("Mircia, co ja teraz mam kliknąć? Mircia, jaką ja mam nazwę użytkownika?"), ale w końcu jakoś poszło. Więc rozpoczęłyśmy wielkie zwiedzanie. Z tabletem w dłoni oprowadziłam Olcię po moim "m" - niczym po muzeum. Ona zdążyła mi pokazać jedynie swoją kuchnię, bo goście prawdziwi stali już w jej progu. Ale z dobrodziejstw takiej wizualnej technologii będziemy teraz korzystać. Luzzz. Mam nadzieję, że dziś znów zawitam w Gdańsku!
piątek, 10 maja 2013
Dzień czekolady
Przychodzę rano do pracy, a tu na biurku leży czekolada. No tak. Zabroniłam wczoraj Justynie przynoszenia do pracy drożdżówek, więc posłusznie polecenie wykonała... I zastąpiła słodkie bułki słodką tabliczką. Luz.
Siedzimy sobie spokojnie i dzielnie pracujemy. Aż tu do pokoju wparowuje sekretarka. Z wielką tacą pełną czekolad Milki (z nadzieniem truskawkowym i wiśniowym). I mówi, że dla każdej jest jedna sztuka, bo to prezent z jakiejś tam okazji od naszej pani dyrektor. Luz.
Dalej sobie spokojnie pracujemy. A do pokoju wchodzi 82-letni gość, zaprzyjaźniony miły pan. W rękach dzierży tabliczkę. Gorzką - 90 proc. kakao. Częstuje się jedną kostką, resztę nam zostawia. Luz.
Dzwoni do mnie koleżanka z urzędu, dość ważna osobowość. - Oho - myślę sobie - zaraz mnie za coś zruga albo wyda mi jakieś superpolecenie. Idę, wchodzę do jej pokoju. A ona z szafki wyciąga czekoladę. - To dla ciebie - mówi. Okazuje się, że tę czekoladę przekazała dla mnie pewna pani, której kiedyś wyświadczyłam przysługę.
Siedzę sobie w domu i robię ten wpis. Przychodzą chłopcy. I co niosą?
wtorek, 7 maja 2013
On-line in the kitchen
Dobra. Miałam trochę zaległości, ale zaczynam nadrabiać. Mogę - bo wreszcie pod strzechę moją trafił internet. Więc po raz pierwszy odkąd mieszkam w nowym "m" odpaliłam swój stary komputer.
Hit dnia (właściwie dwóch ostatnich dni) jest taki, że MAM WRESZCIE KUCHNIĘ. I z niczego się jeszcze tak nie cieszyłam jak właśnie z tego kącika. Kuchnia jest dokładnie taka, jak sobie wymyśliłam, a nawet lepsza, bo rozwiązał się problem suszarki. Sprytni panowie monterzy zrobili mi suszarkę (zwaną przez nich ociekarką) w szafce nad zlewem. Dodatkowo okazało się, że moje obawy o to, że mi w kuchni nie wystarczy miejsca na gary, blendery, talerze i miski, były nieuzasadnione, bo mam trzy niestandardowe szafy, które są tak głębokie, że nawet ja bym się w nich zmieściła dodatkowo, a co dopiero naczynia. LUZ - dosłownie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)