piątek, 28 marca 2014

Idzie wojna

Posiedzenie wspólnoty mieszkaniowej rodem z Alternatyw 4. Chociaż w skali mikro. Przyszło tylko trzech lokatorów. Bo dzielnicowy nie dostarczył powiadomień. A ta trójka co przyszła, stawiła się w składzie: ojciec mej sąsiadki z piętra - emerytowany (tak sądzę) prawnik, sąsiadka z drugiej klatki - była przedszkolanka (z wiadomą nauczycielską naturą), żona byłego policjanta (z wiadomą zomowsko-donosicielsko-śledczą naturą) i ja - bojowo nastawiona a) do pań z zarządu wspólnot, że mnie nie powiadomiły o posiedzeniu, tylko się dowiedziałam o tym przypadkiem, b) do fryzjerek co to rezydują w naszej kamienicy i im się zdaje, że są królowymi całego świata i Miss Tipsów 2013. Szybko się okazało, że dokładnie taki sam bojowy nastrój udziela się także innym członkom wspólnoty. Brak powiadomienia o posiedzeniu to już ewidentna wpadka. Więc od awantury się zaczęło. Jak przyszło do przyjmowania uchwał, to szybko okazało się, że nasz tzw. zarządca nie dopełnił obowiązków rozmaitych w roku ubiegłym, a biedne panie urzędniczki mętnie się tłumaczyły, że "one tu od niedawna" i że "nie wiedzą". Luz. Urzędnik też człowiek - rzec by wypadało. 
Ale nie. Bo jak już się ta impreza, zwana posiedzeniem wspólnoty mieszkaniowej, chyliła ku końcowi, to wypaliłam, że wprowadzam pod głosowanie jeszcze jedną uchwałę dotyczącą zakazu palenia na klatce schodowej. Skierowaną oczywiście przeciwko fryzjerkom. Panie urzędniczki zgłupiały. Zaczęły coś kręcić, że wyślą pismo do najemcy zakładu fryzjerskiego i takie tam. Niestety - wówczas moja czujność na chwilę mnie opuściła i dałam się zmamić wizją jakiegoś pisma i nędznej tabliczki mającej niebawem zawisnąć na klatce. Niestety. (Na tym posiedzenie się jednak nie skończyło. Żona Zomowca wszczęła jeszcze krucjatę przeciwko kochankowi lokatorki z sąsiedniej kamienicy, co z nią dzielimy podwórko, a ów kochanek wyprowadza swego psa rasy husky na te nasze wspólne włości, a pies wiadomo co robi na naszych szlachetnych trawnikach, a poza tym to ten kochanek bezczelnie parkuje swym autem na najlepszym miejscu, przez co robi się na podwórku niewygodnie i ciasno - ale o tym może innym razem).
Ciąg dalszy z paleniem nastąpił dzisiaj. 
Żeby już jakoś doraźnie zaradzić tej całej sytuacji z paleniem, w szklanej witrynce na klatce wywiesiłam stosowną kartkę - że zakaz palenia i że dotyczy całej klatki, bla bla bla. Karta sobie powisiała pół dnia. Po czym zniknęła, a na klatce pojawiła się za to zasłona dymna. Dosłownie. W formie dymu wiadomo-jakiego.
No to już nie wytrzymałam. Lezę do tych fryzjerek. Właścicielki brak. Za to dwie supermądre Miss. Oprócz tego jedna klientka na fotelu plus dwie oczekujące. Luz. Więc grzecznie. Że mają równe pięć minut na powieszenie kartki z powrotem, ale jak nie to wzywam straż miejską (tu trochę podkoloryzowałam, bo jak się okazało już później - straż miejska od tego oczywiście skutecznie  umywa rączki). Jedna z Miss - ta bardziej wygadana - zamiast udawać, że nie wie, o jaką kartkę chodzi, mówi mi w odwecie, że jakim prawem ja ją powiesiłam, "a tak wogle jak pani taka mądra, to ciekawe, czy pani ma wogle tu umowę najmu". 
Ooooo nie! Co to to nie. I tu już nastąpiła kumulacja, przelanie czary i masa krytyczna. Przeprosiłam klientki za zachowanie pani, która zaraz im tu strzyc będzie włosy. Wyjaśniłam Miss, co o niej myślę, ale też poinstruowałam szczegółowo, jaki mandat jej za to palenie grozi, a jaki grozi właścicielce. Powiedziałam słów jeszcze kilka, po czym wyszłam. 
Wiem. Wiem. Wiem. Gra nie jest warta świeczki. Bo to tylko papierosy. Bo to tylko fryzjerki. Bo to tylko trochę smrodu plus dywan petów pod moimi oknami. Ale idę na wojnę.
Luz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz