Po weekendzie u Oli nie mogę dojść do jakiejś sensownej puenty i konkretnych wniosków. No bo z jednej strony - wiem na pewno, że Sopot by night to nie dla mnie. Skoro w środku lutego - nawet jeśli jest to ciepły luty - Monciak opanowują całe hordy pijanych dresów i pańć na obcasach, których widok bynajmniej do zabawy nie zachęca, i co więcej - owe pańcie są BEZ RAJSTOP - czyli w zestawie mini + buty na obcasie, a pomiędzy tym zestawem gołe nogi i Bóg-wie-co-jeszcze-gołe, no to ja dziękuję. I nawet wyobrażać sobie nie chcę, jak wygląda Sopot by night w tzw. sezonie, kiedy do tych dzikich watah tubylców dochodzą jeszcze dzicy turyści. I pomyśleć by można, że się już zestarzałam, że nic nie kumam, że lata mej świetności minęły bezpowrotnie, skoro zwykłego sobotniego melanżu w nadmorskim kurorcie zrozumieć nie potrafię.
Ale nie. Nie zestarzałam się. Ba! Tego samego wieczoru okazało się bowiem, że jest nawet takie ryzyko, że się okaże, że jestem ZA MŁODA, żeby dostać się do jednego z lokali. Na szczęście (?!) tak się nie okazało. Ale średnia wieku w Spatifie to i tak jakieś 50+, a żeby zatańczyć na stole, 31 to jeszcze za mało. Luz. I pomimo że wzięłam na siebie tej nocy niewdzięczną funkcję kierowcy, w klimat weszłam tak samo, jak panie z drinkami na stołach. Kto był kiedykolwiek, ten wie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz