Jednym zdaniem mogę w sumie załatwić temat.
Jakbym najpierw poszła na film, to na bank po książkę bym nigdy nie sięgnęła. A tym samym w życiu bym nic więcej Pilcha nie przeczytała.
To były dwa zdania. Ale myśl i tak rozwinę jeszcze.
Pierwsze wrażenie: za dużo rzygów (o ile czasownik "rzygać" jest dość wulgarny i może lepiej jest mówić "wymiotować", o tyle rzeczownik odczasownikowy od "wymiotować" jest już dla mnie nie do użycia), za dużo innych wydzielin, za dużo kręcenia się w głowie, za dużo wstrząsu i pastwienia się nad widzem o słabych nerwach (słabej głowie?). Owszem, dobrze zrobione, owszem, jak to po Smarzowskiego dziele należy się spodziewać, owszem, stadnie Polska do kina pójdzie. I dobrze. Ale ja Bogu dziękuję za kolejność, którą intuicyjnie obrałam. Bo korzyści mam z tego podwójne, o ile nie większe.
Żałuję pominiętych kobiet Jerzego. Żałuję zgubionych na ekranie ksyw bohaterów, pacjentów delirycznego oddziału (Iwona Bielska to nie Królowa Kentu, ale banalna i pospolita Elżbieta, a Asia-Katastrofa w filmie imienia w ogóle - zdaje się - nie ma). Żałuję zmiany lokalizacji akcji. Bo przez to betonowe osiedle stolicy zmienia się w romantyczny Kazimierz w Krakowie, a dwunaste piętro wieżowca - w pierwsze w zabytkowej kamienicy. I żałuję, że mało kto z widzów zwróci uwagę na żółtą sukienkę, która - choć na szczęście nie została pominięta - to nie została jednak wyjaśniona tym, co w pierwszej kolejności wybrali kino.
Do plusów zaliczę scenę z Przodownikiem Pracy co to do pracy się wybrał o szóstej w południe, Izę Kunę, która prawie rasową terapeucicą została i scenę z odpisywaniem życia w dzienniku uczuć.
Do pójścia do kina nie zniechęcam. Ale do zapoznania się wcześniej z powieścią - namawiam.
Przemądrzała
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz