niedziela, 30 czerwca 2013

Refleksja przy kasie

Niedzielny poranek. Dziwny i niewytłumaczalny ból głowy, bo wczoraj z napojów alkoholowych to spożywałam tylko wino w ilości dwa łyki. Słowo daję. No ale główka boli, a tabletek na chacie nie ma. Wszystkie małe sklepiki wokół nieczynne, więc po proszki można się co najwyżej wybrać do osiedlowego marketu. Luz. Idę. 
W ręce trzymam tylko ibuprom i "Wyborczą". Przede mną w kasie z sześć osób. Przy czym ostatnia (przede mną) to biały napakowany dres z białą z daszkiem czapeczką i stylowymi na niej nałożonymi przeciwsłonecznymi okularami. Na taśmę wykłada prawdopodobnie cały sklepowy asortyment. 
A główka boli. 
Dres się gimnastykuje ze swoim towarem. Zapełnia taśmę, dyskutuje z kasjerką. Myślę sobie - w pyskówkę, co by się pospieszył, to się nie ma co z takim wdawać, bo nie zrozumie. Więc w tej mojej bezsilności jedynie teatralnie przewracam oczami, co i tak wiem, że w sumie to ani dres, ani kasjerka tego nie zauważą tego, ani nie skumają. Ta mu mówi, że "196 zł proszę", ten, że "Co? 96? Jakby było 96, tobym jeszcze zawrócił i towaru nabrał" - wiadomo jakim dresiarskim tonem. Kasjerka na to, że "tak dobrze to nie ma", a dres, że "Jakoś byśmy się dogadali". I już żeby dopełnić filmowego scenariusza, ona komentuje tylko zalotnie (z wyuczoną w dyskotece gracją) "No nie wiem, nie wiem". 
A główka boli...
Moja kolej. Pani kasjerka kasuje "Wyborczą". Już chwyta za ibuprom. - Piiik-piiik-piiik - słyszę. 
Tylko mi mogło się to zdarzyć. Tylko w takich okolicznościach. Tylko po dresie, ale przed ibupromem.
Skończył się papier w kasie fiskalnej.
Luz. 

sobota, 22 czerwca 2013

Na zakwasie

Wyszły dwa. Ten większy jakby trochę gorzej, ale oba jadalne. Na zakwasie, żytnie. Mam wrażenie, że ich pieczenie trwało cały tydzień. I w sumie zakwas tyle właśnie się robił. Zaczyn - całą noc. Pieczenie - pół soboty.
Ale było warto.

czwartek, 20 czerwca 2013

Na zdrowie

Pół Zielonej Góry i cały Babimost postawiłam na nogi z powodu mojej zaplanowanej wizyty u chirurga stomatologicznego. Od zwykłego dentysty mam skierowanie na usunięcie ósemki. Mam świadomość, co to oznacza, bo Bro miał usuwane wszystkie cztery zęby - bądź co bądź - mądrości. Za każdym razem przechodził katusze. Antybiotyki, opuchlizna, stany zapalne, cuda na kiju. Dziś zapytał mnie tylko - "A góra czy dół?". No dół. "Noooo, to współczuję", po czym gładko przeszedł do opisywania tego, co mnie czeka już po zabiegu. 1. że jeść nie będę nic przez tydzień, 2. jak już coś uda mi się zjeść, to tylko przez słomkę i najpewniej będzie to tylko płynna kaszka, 3. że zwykłe tabletki przeciwbólowe i tak mi nie pomogą, więc muszę zdobyć receptę na silniejsze, 4. że będę musiała paszczę płukać szałwią, 5. że będę miała taki szczękościsk, że od razu mam zapomnieć o chodzeniu do pracy, nie mówiąc już o tym, że najpewniej to wcale nie wylezę z łóżka, bo będę jeszcze uroczo opuchnięta.
Do chirurga przyczłapałam się pełna najczarniejszych myśli. W rękach jedynie miętoliłam paczkę chusteczek. A pan chirurg popatrzył, popatrzył, pomyślał, w kalendarzu kartki poprzerzucał i kazał wrócić w sierpniu. Luz.
Druga sprawa. Ostatnio wyszły mi słabe wyniki cytologii. Na tyle słabe, że jest w nich sformułowanie "stadium przednowotworowe", ale też na tyle dobre, że jest to poprzedzone przymiotnikiem "wczesne". Więc luz. Procedura jest jasna. Po alarmującym liście poleconym z przychodni, umówiłam się na kolejną wizytę i dostałam skierowanie na dalsze szczegółowe badania, ale generalnie wiadomo, że na tym etapie zagrożenia żadnego nie ma, bo to jest stuprocentowo wyleczalne. Ale tak na wszelki wypadek - znając ludzką (kobiecą) naturę i pokrętne (kobiece) myślenie na temat badań profilaktycznych - bezczelnie i z premedytacją pytam każdą koleżankę, kiedy ostatnio robiła cytologię. Dziś przy okazji prawno-karnej debaty telefonicznej trafiło na Majkę. Już w głosie jej słyszałam lekkie zawahanie przy deklaracji, że "rok czy dwa lata temu". Ale zgrabnie zakończyłam rozmowę nakazując Majce jak najszybsze do lekarza się umówienie. Luz.
Za godzinę dzwoni Kalina. Mówi, że praca w redakcji jest sparaliżowana, robienie gazety leży. Majka wpadła w taki popłoch, że już niemal się do trumny kładzie. I że gada tylko o tym. Więc mam do niej zadzwonić i wytłumaczyć jak dziecku cały proces popadania w chorobę na "r". Cóż. Łatwo nie było. Ale obiecała, że zamiast siać niepotrzebny zamęt, na badania jednak (dla odmiany) pójdzie.
Luz.

niedziela, 16 czerwca 2013

Głusza

Weekend na wsi w głuszy, którą zakłóca jedynie muuuczenie krów, a ubarwia ptasi świergot. Prawie nauczyłam się jeździć traktorem i przekonałam się, że nigdy w życiu nie zostanę trenerem psów. Za to niebawem upiekę własny chleb na zakwasie.

środa, 12 czerwca 2013

Ironia losu

Lekarka zabroniła mi jedzenia cukru i słodyczy. Wprawdzie z innych powodów niż te wcześniej wymieniane przeze mnie, ale efekt jest... jakby lepszy. Jestem po pierwszym dniu bez cukru. W ramach rekompensaty wcinam ksylitol. Na razie luz.
Na razie.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Ale jak?

O diecie wprawdzie już pisałam, ale było to raczej w formie żartu. Tym razem jednak nie jest mi do śmiechu. Zaczynam się odchudzać. Plan jest poważny, a przy poniedziałku - jeszcze ambitny. Waga już jakiś czas temu przekroczyła liczbę, która stanowi czerwoną linię alarmową, poniżej której wszystko jest dozwolone, ale już powyżej - uruchamia się program awaryjny. 
Winą za ten mój stan umysłu obarczam głównie nową moją szafę, która jest wyposażona w potężne lustro. A ono - zupełnie odwrotnie niż to było w "Królewnie Śnieżce" - nie kłamie. Prawdę mówi co rano. Szczególnie zanim się ubiorę. I szczególnie na uda moje i tyłek spogląda. 
Do tej pory nie działały na mnie nawet męskie podprogowe podpowiedzi umieszczane w damsko-męskich rozmowach (NA PRZYKŁAD - taki dialog - Kobieta: "Eeeej, a Angelina nie ma cycków, A JA MAM", Mężczyzna: "Angelina nie ma też wielkiego tyłka"), którymi raczej się nie przejmowałam, a wręcz - brałam je dotąd za typowy objaw męskiej złośliwości. 
Ale żarty naprawdę się skończyły. 
Że z dietą, rygorem, postanowieniami i żelaznymi zasadami odchudzania to wiadomo jak bywa, zaczynam od drobiazgów. 
1. Przestaję zaglądać w internecie na moją ulubioną stronę z wypiekami. Odlajkowuję tę stronę na fejsie (hejtuję?) i usuwam androidową aplikację z telefonu - aby nie mieć dostępu do przepisów i pokus. A przepisy ostatnio, przyznaję, coraz lepsze. Takie letnie, owocowe, pachnące... O owocach to wiadomo, że nie tuczą jak czekolada i lepiej je jeść niż nie jeść. A taki owoc w cieście, np. w muffince, nadal przecież jest owocem. I zjeść go należy...  Dobra. Postanowienie nr 1 jeszcze przemyślę. 
2. Zaczynam biegać. Od legendarnego już, osławionego nawet w mediach, udziału mego i Olci w półmaratonie minęły dwa lata i od tamtej pory raz na jakiś czas do biegania wracam. W gadaniu głównie. Raz mi się zdarzyło pobiec z Olcią całe trzy kilometry w Gdańsku, raz mi się zdarzyło zaprowadzić Smazię na trening, raz zrealizowałam odwieczne moje i Aury postanowienie. I tyle. Wspomnienie - bądź co bądź - twardych i umięśnionych pośladków, które towarzyszyły półmaratonowym wyczynom, robi się coraz bardziej mgliste, odległe i - cóż - rozlazłe. 
Chociaż tak na dobrą sprawę, czy konkretnie w bieganie pójdę (pobiegnę), to jeszcze nie wiem. Może postawię na inną aktywność fizyczną, tylko jeszcze nie wiem, na jaką. 
3. Ograniczam słodycze. Staram się zastępować je czymś innym, zdrowym. Jak jeszcze mieszkałam z Olcią na Moniuszki, to ona raz na jakiś czas wpadała w absolutny szał i przez dobre dwa dni (bo tyle zwykle trwa się przy postanowieniach) obierała i kroiła namiętnie kilogramy marchewek, które następnie - przy odgłosach burczenia w żołądku - zjadała, popisując się przy tym swoją odchudzeniową zaciętością. 
Co do marchewek - to mam wątpliwości, czy są odpowiednie na zastąpienie nimi słodyczy. Tak szczerze mówiąc, to uważam, że najlepszym substytutem czekolady i cukierków są moje pieczone własnoręcznie ciastka owsiane. Czyli wracam do punktu nr 1... 

niedziela, 9 czerwca 2013

Niedzielne inspiracje

Pierogi

Może wydać się to śmieszne, ale w trakcie nauki najtrudniejsze dla mnie okazało się... wykrawanie pierogowych kółek z ciasta. Mama nie robi tego szklanką, tylko specjalnym plastikowym urządzeniem, które w następnym etapie służy jej do sklejania pierogów. I z tym właśnie nie mogłam sobie poradzić. Ale tak poza tym, uważam, że lekcja zakończyła się sukcesem. Kiedy jeszcze dwa tygodnie temu snułyśmy z mamą wizję wspólnego lepienia, mama mówiła coś o tym, że ulepimy z 60 sztuk, co wydawało mi się ilością nieprawdopodobną i astronomiczną. Tymczasem jakoś tak wyszło przypadkiem, że farszu zrobiłyśmy dużo, ciasta też dużo i sztuk nie 60, a 160... Pół zamrażarki mojej, która dotąd mroziła powietrze, wypełniają podzielone już na porcje (po 10 sztuk) pierogi! Lalala! I tak sobie myślę, że skoro dla mnie to już żadna filozofia, to na luzie zrobię - póki sezon trwa - małą porcyjkę z truskawkami. 
Ale żeby nie było, że wszystko szło tak lekko. Mama na dzień dobry skrytykowała niektóre elementy mojego wyposażenia kuchennego. Dużym minusem był brak dużej miski. Oczywiście - mimo że byłyśmy po porządnych zakupach w tesko - musiałam drugi raz lecieć do mojego dzielnicowego marketu. Mama skrytykowała mnie też za mój pieprz w młynku. Po pierwsze - śmiesznie mała ilość jak na jej pierogowe ambicje, po drugie - za dużo z tym zabawy. Musiałam nabyć po prostu pakę zmielonego pieprzu, którego mama potem nie żałowała przy doprawianiu ruskiego farszu. I w sumie kiedy usłyszałam "To teraz ty ugniataj ciasto", to spodziewałam się kolejnej fali krytyki. Jednym okiem zerkałam na ugniatane moimi rękoma ciasto, drugim - na mamę. "Co, nie możesz na to patrzeć, jak mi słabo idzie?" - zapytałam w końcu. "A mnie to ani grzeje, ani ziębi. Ugniataj" - usłyszałam w odpowiedzi". Jakoś poszło. Luz. 





piątek, 7 czerwca 2013

Kulinarnie

Nadszedł wreszcie ten czas, żeby posiąść tajemną wiedzę, przed którą dotąd się broniłam, ale raczej z powodu lenistwa, niż ze strachu przed tajemnicą. Jestem gotowa. Jestem nastawiona na spektakularny sukces. A jak się uda, to już nie będzie na mnie mocnych. 
Mama jutro uczy mnie robić pierogi. 
Oczywiście lekcja w wersji classic - czyli ruskie. Ale spróbujemy też eksperymentalnie z farszem szpinakowym, które ma już być raczej moją domeną. Tak czy siak - nie tylko zamierzam posiąść wiedzę, ale też napełnić lodówkę porządnymi zapasami. 
A skoro już w temacie kulinarnym jestem, to postanowiłam, że przechodzę na dietę. Nie wiem jeszcze na jaką, ale to nieistotne (najpewniej pierogową...). W ub. niedzielę szatan mnie namówił do złego. Skorzystałam z szarlatańskiej usługi pomiaru tłuszczu w organizmie. Wiem, wiem, kiedyś już o tym było, ale widocznie nie uczę się na własnych błędach. Otóż pomiar wykazał, iż rzekomo mam 16 kg w swoim ciele. Gdzie? Wiadomo powszechnie, że raczej nie w cyckach. No dobra - może nie warto drążyć, gdzie to 16 kilo się podstępnie ukrywa. Grunt, że potrafię z tego przykrego i traumatycznego doświadczenia wyciągnąć wnioski na przyszłość. Więcej na takie pomiary się nie pokuszę.