Poranek poniedziałkowy po całym weekendzie spędzonym na szkoleniu w Krakowie, a przespanym w sumie na pół gwizdka, gdyż nocleg był w pokoju siedmioosobowym, co to niby następuje wśród ludzi próba integracji, ale w sumie i tak każdy robi swoje, więc w efekcie każdy o różnej porze na kwaterę wraca, o różnej porze się kąpie, a jak człowiek wraca w środku nocy i szuka szczoteczki do zębów, to jakby nie sposób współlokatorów nie obudzić, a zatem człowiek po powrocie do własnego już domu jest tak zmęczony, że - mówiąc wprost - pada na ryj, więc rzeczywiście pada i śpi, a rano jak się budzi, to nie ogarnia.
No właśnie. Żeby zacząć ogarniać, rozpoczęłam dziś rano rytuał robienia sobie kawy w mej a'la włoskiej kawiarce, co to do dolnej części nalewa się wody, a potem na to nakłada się takie sitko, do którego wsypuje się kawę. Wody nalałam, kawę wsypałam, ale że zmielonej kawy miałam tylko jedną łyżeczkę, więc postanowiłam domielić jeszcze odrobinę, coby kawa wyszła z mocą odpowiednią, godną tego zakręconego poranka. Luz.
Chwytam paczkę kawę w ziarnach i sypię. I już niebawem się z bystrością w oku orientuję, że sypię to do sitka w kawiarce, zamiast do młynka... Więc decyzja szybka - co tu się będę bawić w jakieś łyżeczką kawy wybieranie - przesypuję to z sitka do młynka, żeby jednak te ziarna trochę pomielić. Z tym że oprócz ziaren do mego młynka elektrycznego na prąd, przelewa się też woda, którą przecież wcześnie do dolnej części kawiarki nalałam.
W tym momencie poranek mój już przestaje być leniwy i ospały. Pobudzam się szybko i skutecznie.
Na szczęście młynek udało się odratować.
PS Milczeniem za to pominę opowieść, jak to wczoraj od razu po powrocie z Krakowa postanowiłam udać się do marketu na małe zakupy i na podwórku mym manewrując na wstecznym, nie uwzględniłam faktu, iż sąsiad składuje w pobliżu całą przyczepkę bel drewna i jak w to drewno tylnym zderzakiem przygrzmociłam, bo ile można?!