poniedziałek, 30 czerwca 2014

Kawa

Poranek poniedziałkowy po całym weekendzie spędzonym na szkoleniu w Krakowie, a przespanym w sumie na pół gwizdka, gdyż nocleg był w pokoju siedmioosobowym, co to niby następuje wśród ludzi próba integracji, ale w sumie i tak każdy robi swoje, więc w efekcie każdy o różnej porze na kwaterę wraca, o różnej porze się kąpie, a jak człowiek wraca w środku nocy i szuka szczoteczki do zębów, to jakby nie sposób współlokatorów nie obudzić, a zatem człowiek po powrocie do własnego już domu jest tak zmęczony, że - mówiąc wprost - pada na ryj, więc rzeczywiście pada i śpi, a rano jak się budzi, to nie ogarnia. 
No właśnie. Żeby zacząć ogarniać, rozpoczęłam dziś rano rytuał robienia sobie kawy w mej a'la włoskiej kawiarce, co to do dolnej części nalewa się wody, a potem na to nakłada się takie sitko, do którego wsypuje się kawę. Wody nalałam, kawę wsypałam, ale że zmielonej kawy miałam tylko jedną łyżeczkę, więc postanowiłam domielić jeszcze odrobinę, coby kawa wyszła z mocą odpowiednią, godną tego zakręconego poranka. Luz. 
Chwytam paczkę kawę w ziarnach i sypię. I już niebawem się z bystrością w oku orientuję, że sypię to do sitka w kawiarce, zamiast do młynka... Więc decyzja szybka - co tu się będę bawić w jakieś łyżeczką kawy wybieranie - przesypuję to z sitka do młynka, żeby jednak te ziarna trochę pomielić. Z tym że oprócz ziaren do mego młynka elektrycznego na prąd, przelewa się też woda, którą przecież wcześnie do dolnej części kawiarki nalałam. 
W tym momencie poranek mój już przestaje być leniwy i ospały. Pobudzam się szybko i skutecznie. 
Na szczęście młynek udało się odratować. 
PS Milczeniem za to pominę opowieść, jak to wczoraj od razu po powrocie z Krakowa postanowiłam udać się do marketu na małe zakupy i na podwórku mym manewrując na wstecznym, nie uwzględniłam faktu, iż sąsiad składuje w pobliżu całą przyczepkę bel drewna i jak w to drewno tylnym zderzakiem przygrzmociłam, bo ile można?!

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Zdrobnienie

Taka sytuacja. Jestem w pracy. Dzwoni telefon. Komórkowy. Obcy numer, niezidentyfikowany. Odbieram, dość ponurym oschłym głosem mówię coś w stylu "halo", po czym w słuchawce słyszę: - Cześć Mireczko! - z entuzjazmem dużym wypowiedziane. 
Wtf - myślę sobie. Żaden - słowo daję - ŻADEN mężczyzna nie mówi do mnie "Mireczko". No może poza moim bratem, ale jego numer mam raczej zapisany w telefonie i na ogół własnego brata po głosie także rozpoznaję. A tu nic. Ułamek sekundy, pustka w głowie, pusta analiza zmierzająca trochę jakby w kierunku byłych adoratorów, ale tu też w sumie na żaden sensowny pomysł nie wpadam. Co więcej - po zdrobnieniu imienia mego można by się spodziewać, że dzwoniącego intencją jest np. pożyczenie ode mnie kasy, tudzież wyłudzenie lub naciągnięcie mnie na jakiś wydatek. Tymczasem, komunikat ukryty pomiędzy wierszami w tej "Mireczce" mówi raczej o jakimś podarku. Luz. 
- Cześć - odpowiadam - kto mówi? - dopytuję wreszcie. 
- No Andrzej z DHL. Paczuszkę mam dla ciebie, ale nie zastałem cię w domu. Gdzie ci ją podrzucić - słyszę. 
I parskam bezgłośnie śmiechem. 
Otóż Andrzej, kurier z DHLa, na oko jakieś 56 - 67 lat. RAZ w życiu przywiózł mi jakąś tam paczkę, choć usilnie twierdzi, że było to więcej razy i że jesteśmy na "ty" (Mireczko). Grunt, że filtry do dzbanka na wodę zostały mi doręczone osobiście i własnoręcznie. Przez Andrzeja.
Luz.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

(U)bój

Nie pielęgnuję w sobie raczej negatywnych uczuć, ale w tym jednym przypadku akurat z pełnym zaangażowaniem i z całą moją siłą jestem pełna nienawiści. 
Ale po kolei. 
Po całym dniu izolacji od słońca i przy szczelnym zamknięciu okien, poszłam się kąpać. Ponieważ zmrok już nastał, a uznałam, że i temperatura na zewnątrz spadła, postanowiłam wywietrzyć mieszkanie metodą okien otwartych na oścież. Pogasiłam wszystkie światła, otworzyłam okna i wskoczyłam pod prysznic. Wracam, zamykam okna, z myślą że już na noc to je jedynie uchylę, co by się nie udusić, i wędruję do łóżka. Szum delikatny przy tym słyszę, jakby junkers jeszcze po kąpieli nie zdążył się wyłączyć, czy coś. 
Ale rozglądam się po sypialni. A tu rój komarów. Rój. Stado całe. Chmura taka z małych kropek się składająca. Na ścianach, na suficie, na szafach. Wszędzie. I ten dźwięk komarzy. Którego nienawidzę. Tak samo zresztą jak samych komarów. Nie czekając na kolejne bąble na skórze (tych pierwszych się nabawiłam wczoraj od udaru i uczulenia na słońce), zaczynam po kolei wybijać te cholerstwa. Idę do salonu, zapalam światła - a tam potrójna ilość tych potworów. Nawet nie wiem od czego zacząć, bo tyle ich jest. Czym prędzej zamykam się w łazience, spryskuję od góry do dołu sprejem na komary (cały ten mój prysznic szlag trafia, bo jestem już w tym czasie 1. spocona, 2. oblepiona antykomarowym płynem). Z taką bronią ruszam na ciąg dalszy bitwy. 
Wybijam chyba z 50 sztuk albo i więcej. Moja podłoga usłana jest małymi komarzymi trupkami. Na ścianach (dawniej białych) porozmazywane ślady po tej zbrodni. Wydaje mi się, że śnię, tyle ich jest. I ciągle wylatują nowe - zza lamp, zza szaf, zewsząd. Metoda, która zwykle sprawdza się na mole (trzaśnięcie dłonią o dłoń) w przypadku komarów zdecydowanie się nie sprawdza. W ten sposób można co najwyżej bić im brawo, że tak świetnie się kamuflują. Walę poduszką w sufit. A że nie dorobiłam się do dziś rolet w oknach, sąsiedzi na bank podziwiają nietypowy "teatr cieni" w moim wykonaniu, jak skaczę niczym opętana z kąta w kąt. I wcale w artystycznym nastroju nie jestem. 
Okazuje się, że płyn na komary, którym się spryskałam, nie działa, bo mam już pogryzione ramiona i nogi. Więc nie dość, że mam słoneczny udar, to jeszcze to.
Jutro muszę posprzątać te trupki i pomyć ściany. Ale z tym sobie poradzę. Gorzej, że nocy mogę nie przeżyć, bo zostanę zjedzona przez te osobniki, które tu na pewno się jeszcze gdzieś poukrywały. W najlepszym wypadku uduszę z powodu zamkniętych okien. Luz.

(U)dar

Na dworze plus pięćdziesiąt pięć stopni (to wartość szacunkowa - na podstawie moich osobistych zza okna obserwacji), u mnie w mieszkaniu zaledwie 26 (bo nie otwieram okien, tylko czasem drzwi, żeby wpuścić trochę chłodu z kamienicznego korytarza). I taki plan, że w tym stanie spędzę trzy dni. Bo udaru słonecznego się nabawiłam. O objawach pisać nie będę, bo to sobie można pewnie w internecie na innych stronach przeczytać, jakie są. W każdy razie ironia polega na tym, że owe dolegliwości są skutkiem imprezy, co "zdrowie" miała w nazwie. Luz. 
Korzystając zatem z okazji, sięgam po książki, które już na dolnej półce regału ustawiły się w niecierpliwej kolejce, popijam hektolitry wody z wapnem i na słońce nie wychodzę. 
Tak jeszcze ad vocem do Oli. Już jak z nią rozmawiałam o tych olejach, to czułam podskórnie, że to jakaś ściema z tym, że Ola używa oleju lnianego. Ale nie chcąc być niemiłą, ani nie chcąc podważać jej słowa pisanego, nie powiedziałam "Ej, Olcia, a może weź sprawdź na etykiecie, czy na pewno o tym samym oleju mówimy". Jak widać - niesłusznie. Amen.

niedziela, 1 czerwca 2014

Jajo

Trzeci raz dziś już zabieram się za robienie wpisu. Za każdym razem na inny temat. Zapisuję pół strony, po czym wszystko kasuję. Mogłabym oczywiście wejść w tryb sprawozdawczy i napisać, co dziś zrobiłam, co przeczytałam, co ugotowała, a co upiekłam, ale wówczas mnie samej zbierze się na mdłości i ziewanie, a co dopiero innym.
Z przygód ekstremalnych zaliczyłam tylko taką, że zbiłam jajka, które zakupiłam na ryneczki niby to od wiejskich kur (jakby ktoś widział kury w mieście...). Jaja w torbie razem z całą resztą zakupów po powrocie do domu postawiłam na brzegu stołu, nie zwracając uwagi na zachwiany balans tego pakunku, obróciłam się na pięcie, żeby zdjąć sweter, a torba wylądowała w tym momencie na podłodze. Konsekwencje wiadome. Z uratowanego jaja, które ze skorupki nie wyleciało, zrobiłam sobie śniadanie. Taka przygoda. 
Luz. 
Więcej przygód nie pamiętam.