wtorek, 25 lutego 2014

Po zmroku

Po weekendzie u Oli nie mogę dojść do jakiejś sensownej puenty i konkretnych wniosków. No bo z jednej strony - wiem na pewno, że Sopot by night to nie dla mnie. Skoro w środku lutego - nawet jeśli jest to ciepły luty - Monciak opanowują całe hordy pijanych dresów i pańć na obcasach, których widok bynajmniej do zabawy nie zachęca, i co więcej - owe pańcie są BEZ RAJSTOP - czyli w zestawie mini + buty na obcasie, a pomiędzy tym zestawem gołe nogi i Bóg-wie-co-jeszcze-gołe, no to ja dziękuję. I nawet wyobrażać sobie nie chcę, jak wygląda Sopot by night w tzw. sezonie, kiedy do tych dzikich watah tubylców dochodzą jeszcze dzicy turyści. I pomyśleć by można, że się już zestarzałam, że nic nie kumam, że lata mej świetności minęły bezpowrotnie, skoro zwykłego sobotniego melanżu w nadmorskim kurorcie zrozumieć nie potrafię. 
Ale nie. Nie zestarzałam się. Ba! Tego samego wieczoru okazało się bowiem, że jest nawet takie ryzyko, że się okaże, że jestem ZA MŁODA, żeby dostać się do jednego z lokali. Na szczęście (?!) tak się nie okazało. Ale średnia wieku w Spatifie to i tak jakieś 50+, a żeby zatańczyć na stole, 31 to jeszcze za mało. Luz. I pomimo że wzięłam na siebie tej nocy niewdzięczną funkcję kierowcy, w klimat weszłam tak samo, jak panie z drinkami na stołach. Kto był kiedykolwiek, ten wie.

wtorek, 18 lutego 2014

Gender nosi paski

W drodze z pracy spotykam koleżankę. Taką co to jej dawno nie widziałam, bo zamiast robić karierę - urodziła dziecko - więc od roku do pracy nie chodzi, tylko rozkoszuje się co dnia pieluch zmienianiem. Luz. Oczywiście koleżanka, mimo że jest na zwykłym spacerze, sprawia wrażenie jakby gdzieś pędziła i się spieszyła. - Chodź do mnie na herbatę, mieszkam niedaleko - tłumaczę jej. Ania na to, że nie i koniec. W końcu jakoś daje się namówić. I już odwrotu nie ma. Ja chwytam za wózek, ona za dziecko. Idziemy. Nagle Anka parska śmiechem. I mówi: - No tak czułam... Że jak ubiorę Karola w dziewczyńską bluzkę, to na bank gdzieś trzeba będzie go z kurtki rozbierać. 
Po czym wyjaśnia: iż od swojej znajomej - matki starszego dziecka rodzaju żeńskiego - dostała ubranka. Wiadomka. Taki recykling wśród nowoczesnych mam. Tylko że nie wszystkie ubranka są neutralne w stylu uni-sex. W pakiecie była jedna bluzeczka - w różowe paski, z małymi bufkami na rękawkach. 
I właśnie tę bluzeczkę 9-miesięczny Karol ma dziś na sobie. 
Dla mnie luz. Anka w końcu też odpuszcza. Ale najważniejsze, że Karol sobie jakby z tego nic nie robi. Z pasją i zaangażowaniem gryzie i obślinia piloty od mojego telewizora, po czym z gołym tyłkiem czołga się po moim łóżku. 
Przy okazji - panią poseł, która zajmuje się ściganiem gender u dzieci uprzejmie informuję - Karol nosi bluzeczkę w różowe paski. Sukienek nie posiada. 
Jeszcze.
PS Małe sprostowanie. Anka właśnie mi napisała, że ubranka Karola wcale nie są po córce koleżanki. Są po synu... To oczywiście diametralnie zmienia postać rzeczy.

niedziela, 16 lutego 2014

Nałogowo - c.d.

O papierosach jeszcze raz, ale już w zupełnie innym kontekście. 
Otóż moja babcia jedyna, lat 89, pali jak smok. I mimo swego słusznego wieku, i towarzyszących mu dolegliwości, ani myśli o rzuceniu. Owszem, jakieś 15 lat temu był taki moment, że babcia zaprzestała palenia. I od razu zaczęły się poważne kłopoty ze zdrowiem: z tarczycą, z nerkami, z sercem, z ciśnieniem. Rodzina uznała jednomyślnie, że nie należy babci więcej strofować i za papierosy ganić. Ba! Na każde urodziny/Wielkanoc/Boże Narodzenie/Dzień Babci/Dzień Matki - jako dodatek do prezentu zamiast kwiatów dostaje właśnie od nas paczkę marlborasków. 
Odwiedziła mnie dziś po raz pierwszy na moim "m". Wcześniej na przeszkodzie stały liczne poważne wymówki typu deszcz, śnieg, zimno, gorąco, duszno, wietrznie, bezwietrznie, brak trwałej na włosach, złe samopoczucie. Ale z czasem nawet mej babci wymówki się skończyły i niemal siłą została dziś przywieziona. 
Nie powiem - przed jej wizytą zastanawiałam się na głos, jak delikatnie poprosić babcię, żeby papierosów u mnie nie paliła albo chociaż żeby zechciała się wraz z dymkiem przenieść w okolice otwartego okna. Wszystkie moje mniej lub bardziej dyplomatyczne ułożone w głowie przemowy wzięły w łeb wraz z tym, jak babcia przekroczyła próg mieszkania. Już w drzwiach zapytała "A mosz popielniczkę?". Ano nie mam. Dałam babci małą miseczkę. "A mosz zapołki?". I się zaczęło. Bita godzina, papierosy odpalane niemal jeden od drugiego. Przy stole. Bez ceregieli. Bez pytania się, czy w ogóle można, no bo babci nikt przecież nie odmawia. W miseczce zostawiła cztery pety, a w powietrzu - siwą zasłonę dymną. Równo po 60 minutach zerwała się na równe nogi i oświadczyła, że pora wracać. Bo ona musi zdążyć na Teleexpress, a dziś przecież Orłoś prowadzi. Luz. 
Aha! i ani słowa o tym, czy jej się u mnie podobało... Bo raczej się nie podobało. Bo nie mam firanek w oknach. A jak to tak bez firanek? No jak?!

niedziela, 9 lutego 2014

Kolejność

Jednym zdaniem mogę w sumie załatwić temat. 
Jakbym najpierw poszła na film, to na bank po książkę bym nigdy nie sięgnęła. A tym samym w życiu bym nic więcej Pilcha nie przeczytała. 
To były dwa zdania. Ale myśl i tak rozwinę jeszcze. 
Pierwsze wrażenie: za dużo rzygów (o ile czasownik "rzygać" jest dość wulgarny i może lepiej jest mówić "wymiotować", o tyle rzeczownik odczasownikowy od "wymiotować" jest już dla mnie nie do użycia), za dużo innych wydzielin, za dużo kręcenia się w głowie, za dużo wstrząsu i pastwienia się nad widzem o słabych nerwach (słabej głowie?). Owszem, dobrze zrobione, owszem, jak to po Smarzowskiego dziele należy się spodziewać, owszem, stadnie Polska do kina pójdzie. I dobrze. Ale ja Bogu dziękuję za kolejność, którą intuicyjnie obrałam. Bo korzyści mam z tego podwójne, o ile nie większe. 
Żałuję pominiętych kobiet Jerzego. Żałuję zgubionych na ekranie ksyw bohaterów, pacjentów delirycznego oddziału (Iwona Bielska to nie Królowa Kentu, ale banalna i pospolita Elżbieta, a Asia-Katastrofa w filmie imienia w ogóle - zdaje się - nie ma). Żałuję zmiany lokalizacji akcji. Bo przez to betonowe osiedle stolicy zmienia się w romantyczny Kazimierz w Krakowie, a dwunaste piętro wieżowca - w pierwsze w zabytkowej kamienicy. I żałuję, że mało kto z widzów zwróci uwagę na żółtą sukienkę, która - choć na szczęście nie została pominięta - to nie została jednak wyjaśniona tym, co w pierwszej kolejności wybrali kino. 
Do plusów zaliczę scenę z Przodownikiem Pracy co to do pracy się wybrał o szóstej w południe, Izę Kunę, która prawie rasową terapeucicą została i scenę z odpisywaniem życia w dzienniku uczuć. 
Do pójścia do kina nie zniechęcam. Ale do zapoznania się wcześniej z powieścią - namawiam. 

Przemądrzała

sobota, 8 lutego 2014

Nałogowo

Takie o nałogach i uzależnieniach mam refleksje z kilku ostatnich dni.
1. Chodzę do pracy pieszo. Wiadomo, że widok żuli na mej ulicy pod sklepem, będących w dobrym humorze i dyskutujących wartko o sensie życia - nawet o godz. 7.00 rano - to coś tak powszechnego jak widok wody nad morzem, czy gór w górach. Nie dziwi, nie zaskakuje, nie razi nawet, bo wpisał się w krajobraz. Ale po drodze - prócz żuli - mijam jeszcze inne osoby. I przez pięć dni z rzędu w ostatnim tygodniu poobserwowałam - chcąc nie chcąc - mijane kobiety. Przy czym statystyka i refleksja moja jest taka, że zdecydowana większość mijanych po drodze kobiet pali papierosy. I nie byłoby w tym nic złego, ani zaskakującego - zwłaszcza w dobie wszechobecnego dżender, no bo jak to, facet może stać pod sklepem i pić, a baba to fajki nie może sobie zapalić? - gdyby nie to, że te kobiety IDĄ I PALĄ. Równocześnie obie te czynności wykonując. I to mnie brzydzi okropnie, nie wiem dlaczego, ale wywołuje odrzucające wręcz wrażenie. Biorąc jeszcze pod uwagę porę dnia, wniosek sam nasuwa się jakby taki, że jest to ich albo śniadanie, albo śniadania część. We wtorek takich kobiet naliczyłam pięć. Łącznie z mą koleżanką Smazią, która to słynie ze swego usportowienia i zdrowego sposobu odżywiania, a nawet podjętych w tym kierunku studiów podyplomowych z dietetyki, ale jak tylko wychodzi z pracy/domu/kina, to za paczkę (w miękkim opakowaniu, żeby było taniej) od razu chwyta, odpala i tak idzie z tlącym się petem w ustach. Oponenci zaraz mi wytkną pewnie mój dwa lata temu skutecznie zarzucony nałóg, ale - słowo daję - nigdy NIE SZŁAM I NIE PALIŁAM równocześnie. 
2. Skoro już do tablicy przywołałam żuli - bądź co bądź - dla otoczenia raczej z reguły nieszkodliwych - pod sklepem na mej dzielnicy, to nie mogę nie wspomnieć o tym, że za "Pod Mocnym Aniołem" się wzięłam ostatnio. Ale żeby móc się bardziej profesjonalnie o filmie w przyszłości wymądrzać, postanowiłam najpierw nadrobić zaległości literackie. I tu dwie dygresyjki (jakkolwiek snobistycznie i "z góry" one zabrzmią). Po pierwsze - nic mnie tak nie irytuje jak komentarze - przychylne czy nie - widzów filmu po filmie, ale nie znających książki, ba! nie wiedzących nawet o książki danej istnieniu. Oj, ilu to było znawców "Wojny polsko-ruskiej" po Szyca na ekranie wystąpieniu. Oj, ile "mi-się-podobało" i "a-mi-nie-bo-niewiele-rozumiałem" po wyjściu z kina. Ale po Masłowską sięgał już zaledwie po trzeci. Luz. I dygresja druga. Właściwie to samousprawiedliwienie się. Że po Pilcha dotąd nie sięgnęłam, bo na studiach skutecznie mnie do niego zniechęcili moi koledzy, którzy namiętnie Pilcha czytali i deliryczne jego treści opowiadali w swój studencki (akademicki i akademikowy) sposób. Że ja na studiach z alkoholem w wydaniu hard niewiele miałam wspólnego, toż mnie do Pilcha i mocnych aniołów nie ciągnęło. Ale teraz już nadrabiam zaległości (w literaturze!). I się wciągnęłam. Oczywiście na księgarnianych półkach jak ze świecą szukać można jakiegoś normalnego sprzed 10 lat wydania powieści, są tylko takie z Więckiewiczem na okładce w butelki obłowionym - niczym filmowy plakat. Kupiłam. Za horrendalne 34,90 zł. I czytam. I się zachwycam. Jak jakaś nowo narodzona studentka właśnie. Na okładkę starając się przy tym nie spoglądać. Ale na ostatniej stronie - drobnym druczkiem w kolorze bynajmniej nie czarnym, ale blado-blado-szarym czytam: że film oraz materiały go promujące (że niby książka jest materiałem promującym film - dobre sobie) mają na celu uświadomienie o szkodliwości spożywania i nadużywania alkoholu, zwrócenie uwagi na problematykę choroby alkoholowej i walki z nią. I jeszcze, że "w żadnym zakresie nie mają na celu promocji i reklamy napojów alkoholowych, a w szczególności nie mają na celu zachęcenia do zakupu, degustacji napojów alkoholowych czy też popularyzacji znaków towarowych napojów alkoholowych". To tak jakby ktoś nie wiedział. A przeczytałam to po lampce czerwonego wytrawnego, co to sobie do czytania nalałam. Luz. 
Filmu jeszcze nie obejrzałam, ale zdążyłam za to sięgnąć po kolejną pilchową powieść. 
---
ciąg dalszy nastąpi