czwartek, 31 października 2013

Oto lotto

Taka akcja. Miejsce: Moja dzielnia, najbardziej meliniarski sklepik na ulicy. Taki co to czerwononosi panowie dyżurują pod nim z puszkami od 6 rano.
Czas: Wczoraj po pracy.
Akcja: Chcę kupić małą śmietanę. A wiadomo, że po małą śmietanę nie warto biec do biedronki czy carrefoura, bo kupi się WSZYSTKO tylko nie śmietanę.
No ale w sklepiku też jest pokusa. Bo patrzę na maszynę do toto-lotka. I pytam panią sprzedawczynię, czy warto, czy jest akurat może jakaś kumulacja.
Pani sprzedawczyni: "Eee tam. Nie ma. Tylko 2 miliony do wygrania".
Ach... Moja dzielnia.

wtorek, 29 października 2013

Lustereczko, powiedz przecie...

Dawno nie miałam żadnej akcji z autem. 
Otóż tak. Jadę wąską osiedlową dróżką. Z jednej strony blok, z drugiej parking. Ja pomiędzy. A z przeciwka nadjeżdża inny użytkownik tejże drogi. No to ja na wsteczny i staram się skręcić pod blok - tak bardziej w kierunku podziemnego garażu. Uwadze mej jednak umyka barierka metalowa, która stoi tuż obok mojego toru jazdy. Bach! Lusterko. I tu objawia się moje urodzenie w czepku, bo lusterko jedynie się wygina, a nie tłucze. Koleś, który akurat w najbliższym garażu coś dłubał, wyskoczył do mnie i stuka mi jak debil w tylną szybę. - No przecież widzę - mówię mu bezgłośnie. 
Jedynka, ręczny, ruszam. 
Muszę znaleźć sobie inną drogę.

czwartek, 24 października 2013

Cycki

Smazia zaczęła studia podyplomowe. Entuzjazm jej trwa nieprzerwanie od momentu, kiedy się dowiedziała, że się na nie dostała. Studiuje dietetykę, więc będzie mogła wyuczoną teorię wypróbować na mnie. Luz.
Po pierwszych zajęciach na uczelni w mieście na P. okazało się, że na roku jej są same takie lalki, co to tylko torebki od Louis Vuitton i Prady noszą. A Smazia z torebunią ode mnie... Ale znalazła lukę w tym nadętym towarzystwie...
Jak wiadomo, Smazia może mieć (i ma) kompleksy w różnych dziedzinach, ale w jednej jest naprawdę - że tak powiem - mocna.
Otóż na zajęciach Smazia zasiada w ławce, zdejmuje swój pensjonarski płaszczyk. Panna z ławki obok na nią patrzy i mówi. "Ale ty masz cycki! Gdzie robiłaś? I po ile?"
Luz.

środa, 16 października 2013

O emce na trzeźwo

Już tradycją się stało, że raz na jakiś czas po prostu muszę zamieścić jakąś wzmiankę o emce. Generalnie nie oglądam, bo moje wieczory wypełnia aktualnie bieganie. Ale dziś po powrocie z pracy natrafiłam na powtórkę w tv. Luz. 
Najpierw w skrócie. Głębsze refleksje zostawiam na deser. 
Za Chiny pojąć nie mogę, co to za koleś, z którym obecnie - powiedzmy - buja się Kinga. Już pomijam fakt, iż jest to niepotrzebne mącenie w starej sprawdzonej fabule, która opiera się na świętości związku tego Bardziej Sztywnego z Bliźniaków i Kingi. Wiem, że pewnie coś przegapiłam, ale ten koleś i jego dziwny wątek w ogóle się nie klei i jest jakby przekopiowany z innego serialu. Być może kiedyś komuś odpowiedzialnemu za kserowanie scenariuszy dla aktorów coś się pomyliło i pomieszał strony z różnych produkcji - stąd ta postać w emce i jej niespójne historyjki. Tak czy siak - wnioskuję o usunięcie go z serialu - dla dobra wizerunku idealnej, nudnej, polskiej rodziny. 
Kolejna sprawa - równie nudna jak rodzina młodych Zduńskich - fryzura Marty. Zdawać by się mogło, że apogeum beznadziejności (i nieudolności fryzjerów) Marta osiągnęła już jakieś siedem sezonów temu. Niewykluczone, że tym razem ma to związek z jej obniżonym statusem społecznym, jakim niewątpliwie można nazwać posadę adwokata w stołecznej kancelarii. Jako sędzina mogła mieć po prostu beznadziejny kolor włosów - każdy jej to wybaczył. Ale jako adwokat musi mieć dodatkowo na głowie przypaloną trwałą, która pewnie w pierwotnym zamyśle miała być burzą romantycznych, anielskich, odmładzających loków. Ale wyszło jak zwykle.
Tomek. Zdecydowanie powinien dostać medal i puchar oraz tytuł najbardziej cierpliwego, poświęcającego się i najbardziej naiwnego męża, ojca i zięcia roku. Nie dość, że żonka uciekła mu do Ameryki ze swoim byłym i wciska mu jakiś kit, w który ten niemal bezkrytycznie wierzy, to jeszcze brata się z całą rodziną, babcię Mostowiakową zawozi gdzieś na drugi koniec Polski, a do tego jest dzielnym policjantem i niezmordowaną kurą domową (bo przecież nie kogutem). 
Ale do meritum. I tu dziś będzie na poważnie. Bo wstrząsnęło mną nie na żarty.
O podróży babci Mostowiakowej już wspomniałam. Przed tą wyprawą - jak na najprawdziwszą i iście autentyczną Matkę-Polkę (Babcię-Polkę) przystało, babcia Mostowiakowa (f..ck - jak ona ma na imię?!?!) naszykowała swojemu umysłowo i fizycznie zniedołężniałemu mężowi Luckowi jedzenia na dwa najbliższe dni (w kolejnych dniach miała już mu gotować zaprzyjaźniona sklepowa o wątpliwej reputacji). No i oto widzimy jak matka wszystkich Polek, babcia wszystkich polskich wnuków (a szczególnie wnuczek) - używa kostki rosołowej rodem z reklamy do nacierania kurczaka. Dobra. Ja rozumiem lokowanie produktu itd. Ale są jakieś granice przyzwoitości. Niech ta babcia ogląda tę kostkę na sklepowej półce, niech widzi ją u innej gospodyni domowej. Ale czy sama naprawdę musi się posuwać do takiej kuchni w stylu "fast"?
Jakby tego było mało, babcia zajeżdża sobie do sanatorium - fajansiarsko-wypasionego, co to skrzypaczki i kontrabasiści brzdękają do porannej jajecznicy, na bogato rzeźbionym balkonie stoją palmy w doniczkach rodem z Egiptu, a pierwszy sanatoryjny potencjalny narzeczony pojawia się jak na mrugnięcie okiem. Od razu zadzwoniłam do mojej własnej rodzonej matki z pytaniem, czemu ona nigdy do sanatorium nie pojechała - w końcu też ze zdrowiem problemy rozmaite miewa. Matka rozłączyła się zanim skończyłam deklamować pytanie. Widocznie też oglądała ten odcinek emki. 
Świat się kończy. Z tego serialu już nic dobrego nie będzie. 

poniedziałek, 14 października 2013

Skalpel

Nie ma co się dłużej oszukiwać. Kiedy szumnie deklarowałam niejedzenie słodyczy, to prawda jest taka, że stan ten utrzymałam może przez tydzień, góra dwa. Potem już zatriumfowała moja słodyczożercza natura, która nie pozwala mi przejść obojętnie obok ciastka czy czekolady. Żeby się nie zmarnowało. Poza tym za jedzeniem słodyczy przemawiają także względy racjonalne – ot, chociażby to, że cukier dostarcza energii. Luz.
Tak czy siak, ten cukier – w postaci tkanek miękkich – zaczął już intensywnie mi się odkładać tu i ówdzie, co w następstwie prowadziłoby do rychłej wymiany garderoby. A na to już sobie pozwolić nie mogę.
Bez robienia wielkiego halo, ogłaszania tego wszem i wobec całemu światu, zaczęłam sobie biegać. Wiadomo jakim tempem, wiadomo jakie dystanse. Ale liczy się fakt i szczere chęci. I już nawet zaczęło mi to sprawiać przyjemność i cieszyłam się na myśl o kolejnych biegach.
Mały relaksacyjny trening był też zaplanowany na wczoraj. Ale moja biegowa towarzyszka wymiękła, więc dziarsko rzuciłam się na samotne przebieżki. Plan ten nawet by wypalił, gdyby nie to, że nie wzięłam pod uwagę, iż chwilę wcześniej zrobiłam pranie, więc moje mokre biegowe ubranka schły przy grzejniku. A mam ich tylko jeden komplet.
Tyle że spokoju dzięki tej jakże wdzięcznej wymówce wcale nie zaznałam. Myśl o odkładających się w formie koła ratunkowego czekoladek nie pozwoliła mi usiedzieć spokojnie w niedzielne popołudnie na kanapie. W końcu zdecydowałam się wypróbować zamieszczony na jutubie trening słynnej na całą Polskę, Europę, świat i kosmos Bardzo-Szczupłej-Pani. Z trzech zestawów wybrałam ten o najłagodniejszym wymiarze kary - skalpel. Jakbym to oglądała leżąc na kanapie, to na bank uśmiałabym się, bo co to za wymachy śmieszne - jakieś pajacowate podnoszenie rąk i nóg. Żaden to w końcu wysiłek. Człowiek podobne ruchy wykonuje, kiedy sięga po kolejne ciastko.
Ale wystarczyło raz spróbować. I ledwo zacząć...
Po trzech minutach treningu podjęłam decyzję o zmianie dżinsów na legginsy. Po pięciu minutach - postawiłam obok siebie butelkę z wodą. A po dziesięciu - ledwo łapałam oddech. Luz - chciałoby się napisać. Ale mięśnie brzucha (zagubione wcześniej w otchłani czasoprzestrzennej) stały się jakby napięte.
Wniosek jest tylko jeden. Ta Bardzo-Szczupła-Pani to szataaan w czystym wydaniu.

niedziela, 6 października 2013

Kot

Od jakiegoś czasu prześladuje mnie myśl o kocie. Że powinnam sobie sprawić takiego stwora. Analiza argumentów za i przeciw ewidentnie wskazuje na irracjonalność i absurdalność tego pomysłu. Cóż. Mój wiek, stan cywilny i mentalny wskazywałyby jednak, że kot to jakby naturalny etap życia. Ale chociażby ze względów technicznych - w moim "m" nie ma takiego miejsca, w którym mogłaby stać kuweta. A poza tym mogłabym nie przeżyć (ja albo kot...) potencjalnych i prawdopodobnych szkód w postaci podrapanej kanapy czy zapiaszczonej podłogi. 
Ale jak na złość, akurat kiedy taka myśl zakiełkowała mi w głowie, wszyscy znajomi mówią o kotach, przygarniają koty, znajdują koty, wrzucają sweet-kocie focie na fejsa. Epatują kotami. 
Chyba kupię sobie patyczaka. 

wtorek, 1 października 2013

Sztuki. Sztuczki

Idę do apteki po tabletki przeciwbólowe - takie co to się nosi je w torebce na wypadek popołudniowego bólu głowy, tudzież comiesięcznego bólu brzucha. Proszę o coś na paracetamolu. I pani magister farmacji zamiast - jak dawniej - zapytać mnie, czy chcę 10 czy 20 sztuk, to pyta mnie, czy chcę sztuk 50, 100 czy 200. Bo takie opakowania - okazuje się - również są. I jak powszechnie wiadomo, bardziej się opłacają.
Biorę 50.
Będzie co rozdawać na halloween zamiast cukierków.
Luz.