Już tradycją się stało, że raz na jakiś czas po prostu muszę zamieścić jakąś wzmiankę o emce. Generalnie nie oglądam, bo moje wieczory wypełnia aktualnie bieganie. Ale dziś po powrocie z pracy natrafiłam na powtórkę w tv. Luz.
Najpierw w skrócie. Głębsze refleksje zostawiam na deser.
Za Chiny pojąć nie mogę, co to za koleś, z którym obecnie - powiedzmy - buja się Kinga. Już pomijam fakt, iż jest to niepotrzebne mącenie w starej sprawdzonej fabule, która opiera się na świętości związku tego Bardziej Sztywnego z Bliźniaków i Kingi. Wiem, że pewnie coś przegapiłam, ale ten koleś i jego dziwny wątek w ogóle się nie klei i jest jakby przekopiowany z innego serialu. Być może kiedyś komuś odpowiedzialnemu za kserowanie scenariuszy dla aktorów coś się pomyliło i pomieszał strony z różnych produkcji - stąd ta postać w emce i jej niespójne historyjki. Tak czy siak - wnioskuję o usunięcie go z serialu - dla dobra wizerunku idealnej, nudnej, polskiej rodziny.
Kolejna sprawa - równie nudna jak rodzina młodych Zduńskich - fryzura Marty. Zdawać by się mogło, że apogeum beznadziejności (i nieudolności fryzjerów) Marta osiągnęła już jakieś siedem sezonów temu. Niewykluczone, że tym razem ma to związek z jej obniżonym statusem społecznym, jakim niewątpliwie można nazwać posadę adwokata w stołecznej kancelarii. Jako sędzina mogła mieć po prostu beznadziejny kolor włosów - każdy jej to wybaczył. Ale jako adwokat musi mieć dodatkowo na głowie przypaloną trwałą, która pewnie w pierwotnym zamyśle miała być burzą romantycznych, anielskich, odmładzających loków. Ale wyszło jak zwykle.
Tomek. Zdecydowanie powinien dostać medal i puchar oraz tytuł najbardziej cierpliwego, poświęcającego się i najbardziej naiwnego męża, ojca i zięcia roku. Nie dość, że żonka uciekła mu do Ameryki ze swoim byłym i wciska mu jakiś kit, w który ten niemal bezkrytycznie wierzy, to jeszcze brata się z całą rodziną, babcię Mostowiakową zawozi gdzieś na drugi koniec Polski, a do tego jest dzielnym policjantem i niezmordowaną kurą domową (bo przecież nie kogutem).
Ale do meritum. I tu dziś będzie na poważnie. Bo wstrząsnęło mną nie na żarty.
O podróży babci Mostowiakowej już wspomniałam. Przed tą wyprawą - jak na najprawdziwszą i iście autentyczną Matkę-Polkę (Babcię-Polkę) przystało, babcia Mostowiakowa (f..ck - jak ona ma na imię?!?!) naszykowała swojemu umysłowo i fizycznie zniedołężniałemu mężowi Luckowi jedzenia na dwa najbliższe dni (w kolejnych dniach miała już mu gotować zaprzyjaźniona sklepowa o wątpliwej reputacji). No i oto widzimy jak matka wszystkich Polek, babcia wszystkich polskich wnuków (a szczególnie wnuczek) - używa kostki rosołowej rodem z reklamy do nacierania kurczaka. Dobra. Ja rozumiem lokowanie produktu itd. Ale są jakieś granice przyzwoitości. Niech ta babcia ogląda tę kostkę na sklepowej półce, niech widzi ją u innej gospodyni domowej. Ale czy sama naprawdę musi się posuwać do takiej kuchni w stylu "fast"?
Jakby tego było mało, babcia zajeżdża sobie do sanatorium - fajansiarsko-wypasionego, co to skrzypaczki i kontrabasiści brzdękają do porannej jajecznicy, na bogato rzeźbionym balkonie stoją palmy w doniczkach rodem z Egiptu, a pierwszy sanatoryjny potencjalny narzeczony pojawia się jak na mrugnięcie okiem. Od razu zadzwoniłam do mojej własnej rodzonej matki z pytaniem, czemu ona nigdy do sanatorium nie pojechała - w końcu też ze zdrowiem problemy rozmaite miewa. Matka rozłączyła się zanim skończyłam deklamować pytanie. Widocznie też oglądała ten odcinek emki.
Świat się kończy. Z tego serialu już nic dobrego nie będzie.