Takie motoprzygody z ostatniej doby:
- wczoraj, wracając skądś tam do domu, słyszę w mym samochodzie dziwne szuranie, wydobywające się jakby z podwozia. Ja przyspieszam, szuranie przyspiesza. Zwalniam, szuranie spowalnia. Biorę zakręt, szuranie razem ze mną. A ponieważ auto moje jeszcze ani razu wizyty u żadnego mechanika nie uświadczyło, w panikę wpadłam jak przed pierwszą wizytą u dentysty (panika dotyczy bardziej aspektu finansowego i potencjalnych strat z tego tytułu wynikających). A że jestem przekonana, ba! mam nawet taką teorię, że każdy mechanik tylko czyha na babę w swoim warsztacie, co by ją oszukać, wmówić, że silnik do wymiany i cała skrzynia biegów, a biedna baba - w swej niewiedzy - uwierzy, zawyje, po czym zapłaci, to panika moja była tym większa. Zabezpieczając się przed takim oszustwem, zasięgam telefonicznych męskich zaufanych porad. Staje na tym, że mam podjechać do mojego kuzyna do pracy o poranku, a on o pomoc poprosi swoich kolegów z pracy, zawodowych mechaników. Luz.
- dziś rano, udaję się do pracy kuzyna. Ponieważ są to rejony miasta przeze mnie raczej nie odwiedzane, nabijam adres na gps i ruszam. I tak bardzo mocno skupiam się na drodze, że zapominam właściwie, jaki jest cel mej wizyty. Dojeżdżam, kuzyn na dzień dobry pyta "I co ci tam niby stuka?". Wówczas łapię się za głowę, a konkretnie to za uszy, bo jakoś dziś stukania nie słyszałam. Wczoraj omamów słuchowych przecież nie miałam. Stukało. Szurało. Na bank. A dziś - nie zwróciłam nawet uwagi, że nie szura. Ale brnę w to dalej.
- jedziemy na warsztat w pobliżu. Tłumaczę mechanikowi - na ile potrafię - precyzyjnie. Ale ten tylko się uśmiecha lekko. Woli sam to usłyszeć. Jedziemy na małą przejażdżkę po okolicy. Ja udaję, że słyszę. Mechanik nie słyszy. Wracamy.
- mechanik sprawdza jeszcze koła, ale niczego poważnego nie dostrzega. Widząc moje zażenowanie i zakłopotanie, doradza, abym przyjechała za tydzień po prostu na wizytę kontrolną. Profilaktyczną. Luz. Biorę wizytówkę i odjeżdżam.
- po południu. Robię jeszcze różne rundki po mieście autem. Jest ciepło, odkręcam szybę. Cieszę się sprawnym autem.
- pod wieczór. Zachciewa się wina. Więc wskazany spacerek do sklepu. Jeszcze krótkie rozważanie - czy iść do sklepu na prawo, czy do sklepu na lewo. Na prawo - ok. Więc idziemy. Mijamy moje auto. A tam - odkręcona szyba! Nie zamknęłam!!! A na horyzoncie czarne chmury burzowe. Luz. Zamykam szybę.
- ale skoro już człowiek jest przy aucie, a na niebie ciemne chmury, to po wino lepiej przecież pojechać autem, niż pieszo leźć. Luz. Jedziemy, wracamy. Miejsca parkingowe w tym czasie skurczają się do ilości 0 (słownie: zero). Więc pozostaje miejsce na jedynym osiedlowym skraweczku zielonej trawki, tuż przy mikropłotku. Parkuję. Najgorzej na świecie. Jakiś centrymetr od płotka. Nie mam już siły na dalsze manerwy. Tak zostawiam auto i zwiewam. W nadziei, że nikt przez okno tego manewru w mym wykonaniu nie zaobserwował. Wstydzić się będę jutro przy wyjeżdżaniu. Dziś piję wino.